8 powodów dlaczego Prezydent powinien zawetować ustawę wiatrakową

8 powodów dlaczego Prezydent powinien zawetować ustawę wiatrakową

blank

Wiele miesięcy trwały prace nad kompleksową nowelizacją ustawy dotyczącej energetyki wiatrowej. Koalicja rządowa nie uniknęła po drodze spektakularnych kompromitacji, ale ostatecznie ustawa trafiła na biurko Prezydenta. Jaka będzie decyzja Karola Nawrockiego, oczywiście nie wiemy, choć słyszymy z różnych źródeł, że możliwe jest zawetowania ustawy. Moim zdaniem słusznie, a poniżej postaram się przedstawić kilka argumentów przemawiających za takim rozstrzygnięciem.

Kompleksowa nowelizacja ustawy z 20 maja 2016 r. o inwestycjach w zakresie elektrowni wiatrowych (t.j. Dz.U. z 2024 r., poz. 317) była jednym ze sztandarowych i, co ważne, wspólnych obietnic obecnej koalicji rządowej. Przyznajmy, niewielu. Nie dziwiło więc, że zaraz po ukonstytuowaniu się nowego Sejmu po październikowych wyborach 2023 projekt ustawy był jednym z pierwszych (może nawet pierwszym), nad którym rozpoczęto prace. Działo się to jeszcze przed sformowaniem nowego rządu. I tak, jak szybko z energią ruszono do prac, tak jeszcze szybciej w atmosferze skandalu prace te przerwano. Ale sama idea nie umarła i prace, tym razem w większej dyskrecji trwały w Ministerstwie Klimatu i Środowiska. Ich zwieńczeniem było przyjęcie przez Radę Ministrów projektu nowelizacji w marcu b.r. Co ciekawe, stało się to w trybie obiegowym.

Projekt trafił do Parlamentu. Tam poddawany obróbce przez posłów i senatorów, czasem w atmosferze skandalu, tak jak na słynnym już posiedzeniu połączonych komisji senackich pod kierownictwem Stanisława Gawłowskiego (PO) i Waldemara Pawlaka (PSL), przyjęty ostatecznie przez Sejm 5 sierpnia. Dzień później skierowany do Kancelarii Prezydenta. Tak się złożyło, że to był dzień zaprzysiężenia Karola Nawrockiego i to właśnie nowemu Prezydentowi przypadnie rola podjęcia decyzji co stanie się z ustawą. Tak, jak napisałem na wstępie, jestem zwolennikiem prezydenckiego weta. Nie uważam za właściwe kierowanie ustawy do Trybunału Konstytucyjnego w trybie kontroli prewencyjnej czy następczej w całości lub części, ale wprost jej zawetowania. A oto główne powody mojej opinii.

  1. Nie wolno szantażować Prezydenta

Niezależnie kto jest pierwszym obywatelem, nie godzi się, by był stawiany w sytuacji przymusu. To nie jest wojna i sytuacja zero-jedynkowych wyborów i decyzji. Nie można więc doprowadzać do sytuacji, gdy pewne regulacje, co do których wielu obywateli może mieć uzasadnione wątpliwości, łączy się na siłę z innymi mającymi wybitnie prospołeczny charakter. A tak jest w omawianej ustawie, gdzie zapisy o farmach wiatrowych – przyznajmy, liczne z nich mogą budzić wątpliwości – pomieszane są z oczekiwanymi powszechnie zapisami o mrożeniu cen energii elektrycznej dla obywateli i raczej chwalonymi regulacjami dot. biogazowni.

Tworzenie prawa to nie kopanie wilczych dołów pod Grunwaldem. To nie jest zabawa, kto kogo ogra cwańszymi zagrywkami ustawowymi. Prezydent nie może być stawiany w sytuacji emocjonalnego szantażu legislacyjnego. Dźwiga ogromną odpowiedzialność nie po to, by z boku był pouczany, jak uczeń szkoły podstawowej, co może a czego nie może zrobić. Przeciwnie, przez szacunek do instytucji o największym mandacie społecznym, należy kierowane tam ustawy przygotowywać w sposób właściwy przez wyraźne oddzielenie różnych obszarów tematycznych. Bo co mają wspólnego zapisy o farmach wiatrowych, biogazowniach i tarczach osłonowych dla obywateli? Ze to wszystko energetyka? To może jeszcze włóżmy do tej ustawy zapisy o kopalniach, energii z atomu i termicznej obróbce odpadów? Nie można tak tworzyć prawa i radośnie oczekiwać bezrefleksyjnego podpisu Prezydenta. Nie wolno mieszać wszystkiego, jak popadnie, bo to nie leczo, które robimy ze składników, jakie pozostały nam po zjeździe rodzinnym.

I choćby tylko z tego powodu, można zawetować złożoną ustawę.

2. Nie wolno tak tworzyć prawa

W dużej części argumenty tożsame z przedstawionymi powyżej. Koszmarem naszej rzeczywistości legislacyjnej – szczególnie na etapie prac parlamentarnych – są tzw. wrzutki, które pojawiają się w postaci poprawek. Można je podzielić na dwa rodzaje: takie, które prowadzą do sytuacji, gdy otrzymujemy akt prawny mieszający kwestie nie wywołujące większych emocji z treściami kontrowersyjnymi (niezależnie od tego co w czym umieszczamy) i poprawki związane z tematem danej ustawy, ale realizujące – nazwijmy to – inne, „dodatkowe” cele. Z oboma rodzajami działań mieliśmy do czynienia w przypadku przedmiotowej ustawy.

Generalnie proces tworzenia prawa w Polsce jest bardzo ułomny. Trochę mogliśmy to obserwować przy okazji afery Rywina. Jakieś dziwne spotkania, negocjacje i poprawki właśnie. Karierę zrobiły słowa „lub czasopisma”. Wiele osób wtedy dowiadywało się, jakie to ma znaczenie, jak jedno niewinne „lub”, „i”, „albo” może zmienić sens przepisu w pożądanym dla kogoś kierunku. Wtedy zobaczyliśmy w całej rozciągłości smutną rzeczywistość procesu legislacyjnego, a co gorsza, okazało się, że systemowo nikt nad tym nie panuje. A to był żer dla tych, którzy mogli mieć w tym interes. To wtedy (może trochę później) mogliśmy przeczytać w prasie zachodniej, że ustawa w Polsce kosztuje 3 mln USD. Nie wiem, czy to prawda, ale przez kolejne ponad 20 lat coś tam zmieniło się na lepsze, ale czy tak bardzo? Kilka lat później ujawniono aferę hazardową i ten żałosny poseł Chlebowski – ówcześnie szef najważniejszej komisji sejmowej – łaszący się do przedsiębiorcy z branży hazardowej. Te słowa, że wszystko załatwił i by dać pewność pieczętował to spotkaniami na stacji benzynowej i cmentarzu.

Miało się tyle zmienić, mieliśmy wzmocnić proces tworzenia prawa na etapie rządowym, silniejszą pozycję miało uzyskać Rządowe Centrum Legislacji. Tak się stało, RCL uzyskał teoretycznie silniejszą pozycję, ale ile razy czytałem, czasem obserwowałem z bliska, jak tworzone akty prawne już na etapie prac rządowych zamieniały się w jakieś monstra odległe od pierwotnych założeń, bo każda instytucja musiała dorzucić swoje 5 gr. Nie chcę być źle zrozumiany, nie postuluję odebrania instytucjom centralnym udziału w procesie legislacyjnym, ale swoboda zgłaszania dowolnych poprawek przez dowolny podmiot administracji centralnej, to chyba trochę za dużo. I towarzyszy temu niewystarczająca kontrola.

Ale to jedna tylko strona medalu. Bo projekty rządowe, jak wiadomo, podlegają procesowi konsultacji społecznych. A ile razy dzieje się tak, że rząd chcąc szybko coś przeprocesować przez Parlament wypuszcza jakiś projekt, jako poselski? Wtedy nie ma obowiązku konsultacji. Trzeba przyznać, że było to istną plagą poprzednich rządów. Praktyka, owszem nieco się zmieniła, ale możliwość ta dalej jest utrzymywana. I też rozumiem, czasem w szczególnych okolicznościach taki tryb jest potrzebny dla sprawnego funkcjonowania państwa. Ale to powinna być szczególna zasada.

No i rzeczona kwestia większego udziału obywateli w procesie legislacyjnym. Niby się wszyscy zgadzają, że konsultacje społeczne to wielka wartość, niestety praktyka jest inna. Kilka dni temu na Kanale Zero, notabene w dyskusji o ustawie wiatrakowej, wysłuchałem wypowiedzi Rafała Krenza – Prezesa Związku Rewizyjnego Spółdzielni Energetycznych, Rozwojowych i Cyfrowych, który skarżył się, że w konsultacjach przy poprzednim podejściu do ustawy (grudzień 2023) brał udział w konsultacjach, ale jego głos był kompletnie lekceważony. Jak się tego słuchało, to można było mieć wrażenie, że całe konsultacje były prowadzone „na alibi”, tzn. oficjalnie się odbyły, ale nic więcej. To takich konsultacji też nie ma sensu robić.

Wracając do przedmiotowej ustawy, to jak już wspomniałem na wstępie, ze skandaliczną sytuacją mieliśmy do czynienia na wspólnym posiedzeniu komisji senackich. To co wyczyniali tam przewodniczący Stanisław Gawłowski i Waldemar Pawlak wołało o pomstę do nieba. Zgłosili całą masę poprawek, co jedna to bardziej kontrowersyjna m.in. to tam wprowadzono przepisy zdejmujące ochronę z otuliny lotnisk wojskowych i terenów chronionych Natura-2000 (szerzej o tym pisałem https://dobitnie.pl/wiatraki-nawet-na-lotniskach-wojskowych-polski-senat-potrafi-wszystko/). Tamte wydarzenia uzmysłowiły nam dobitnie, że dzialania legislacyjne na etapie prac parlamentarnych są słabo kontrolowane. A jeżeli jeszcze nie wszystkie elementy proceduralne w Sejmie są zachowane, to taki proces staje się z definicji ułomny. Do tego też odnosił się m.in. Zbigniew Bogucki, świeżo upieczony Szef Kancelarii Prezydenta w Polsat News: „Ustawa wiatrakowa została w dużej mierze napisana w Senacie, to są wątpliwości konstytucyjne daleko idące i pominięcie tej ścieżki trzech czytań”. To jest chyba wystarczający powód do weta

3. Nie dla ukrytych lobbystów

Kolejną zmorą naszego procesu legislacyjnego jest ukryty przed opinią publiczną lobbing. Że może tak być wskazują liczne przykłady zadziwiających poprawek – nad różnymi ustawami – zarówno w rządzie jak i parlamencie. Bo jak inaczej to wyjaśnić? Tak dużą niekompetencją parlamentarzystów czy urzędników państwowych, czy przeciwnie, aż takim szczegółowym znawstwem tematu pozwalającym na formułowanie zaskakujących propozycji?

Z ostrożności procesowej nie będę wskazywał konkretnych poprawek, budzących podejrzenia, które pojawiły się przy okazji prac nad przedmiotową ustawą. Możemy jednak sięgnąć do opisywanego już powyżej pierwszego podejścia obecnej koalicji do regulacji wiatrakowych. Mianowicie doszło wtedy do kuriozalnej sytuacji, gdy poseł sprawozdawca w trakcie posiedzenia komisji sejmowej nie był w stanie wypowiedzieć się na temat procedowanego projektu i co chwila prosił towarzyszącemu mu eksperta by wypowiadał się na temat kolejnych zapisów. Poseł sprawozdawca nie był w stanie referować aktu, do którego został wskazany! By była jasność, nie mam nic przeciwko ekspertom zapraszanym na posiedzenie komisji sejmowych, sam w takich posiedzeniach uczestniczyłem i zabierałem głos. Ale co innego wypowiadać się, jako ekspert przedstawiający opinię, co innego przemawiać w zastępstwie posła sprawozdawcy. A tym ekspertem okazał się wspólnik kancelarii adwokackiej, która wśród klientów miała także firmy z branży energetycznej. Jak wobec tego to nazwać? A to był wierzchołek góry lodowej wątpliwości dot. ingerencji lobbystów, jakie ówcześnie towarzyszyły pracom nad projektem ustawy.

Tym razem przedstawiciele koalicji wystrzegali się już takich kompromitujących wpadek. Nie zmienia to jednak obaw niektórych komentatorów, że i wokół obecnej ustawy wiatrakowej różni niejawni podpowiadacze byli czynni. I znów, nie krytykuję samej instytucji lobbingu, ale piętnuję lobbing nieformalny, trudny do uchwycenia, ale z reguły bardziej skuteczny. A to rodzi poważne podejrzenia o naturę relacji między takimi nieformalnymi lobbystami a osobami mającymi wpływ na kształt tworzonego prawa. Kiedyś mój znajomy opowiadał, jak zgodnie z ustawą regulującą działanie lobbystów zarejestrował się w Sejmie i chodził ze specjalnym identyfikatorem. Patrzono na niego, jak na dziwo i raczej omijano z daleka. A najsmutniejsze było to, że widział tam tabuny innych lobbystów, znał ich, ale żaden nie miał takiego identyfikatora. Co tam robili? Raczej nie pojawiali się z powodu tanich i smacznych posiłków w restauracji sejmowej. A ilu podobnych mogło „konsultować” zapisy przedmiotowej ustawy?

4. Wiatraki to nie „samo dobro”

Nie da się ukryć, jestem przeciwnikiem tak szerokiego opierania naszego systemu elektroenergetycznego na energetyce wiatrowej. Budzi mój głęboki sprzeciw suflowana nam od lat w bardzo agresywny sposób narracja, że OZE oparte o energię wiatrową i słoneczną może stanowić jakąkolwiek alternatywę wobec energii z paliw kopalnych. Nie ma dnia, byśmy nie słyszeli jak jest to tania energia, jak ekologiczna i jak budowa większego potencjału w tym zakresie jest działaniem na szkodę Putina. Prawda jest taka, że ani to tania energia, ani ekologiczna, a wynurzenia o rzekomym ciosie w Putina – to między innymi senator Gawłowski – to już zupełne brednie, które trudno traktować poważnie. Ale ten zestaw manipulacji i zwykłych głupot jest świetną egzemplifikacją poziomu debaty o tym sektorze energetyki. Nie będę teraz przytaczał kolejnych argumentów, raportów, analiz zadających kłam teoriom o taniej energii i jej rzekomo ekologicznym wymiarze, bo wystarczyłoby tego na osobny bardzo obszerny tekst, mogę m.in. odesłać do iluś moich artykułów na łamach DOBITNIE. Ale przypomnę jedną, fundamentalną kwestię – ten rzekomy niższy koszt energii z wiatru dla odbiorców końcowych jest możliwy wyłącznie wtedy, gdy branża ta jest obficie subsydiowana ze środków publicznych. Brak wsparcia jest równoznaczny z końcem mirażu o taniej energii. A skoro jest ona tańsza, bo dotowana z kasy państwa to per saldo i tak płacimy za nią więcej, tylko już nie bezpośrednio, ale dokładając się za pośrednictwem naszych podatków na wszystkie systemy wsparcia. Z jedną tylko różnicą – nie widzimy tego wprost i o to też chodzi, byśmy nie mogli zobaczyć w prostym rachunku, ile naprawdę płacimy za ten rodzaj energii.. Przykładów hojnie dostarczają nam państwa Europy Zachodniej (np. Niemcy, Holandia). Bjorn Lomborgh w swojej książce „Fałszywy alarm” (Wyd. WEI, 2024 r.) przytacza bardzo interesujące dane, iż w 2021 r. energia słoneczna i wiatrowa stanowiły nieco ponad 3% w światowym mikście energetycznym przy subsydiach na poziomie ponad 140 Mld USD! Tania energia?

Tu już abstrahuję od sytuacji, gdy nie wieje – taki problem mieli np. Niemcy I kwartale b.r. (najgorszym pod tym względem od 50 lat). Wtedy oznacza to straty dla całej branży, wahania cen i konieczność ponoszenia dodatkowych ogromnych kosztów dla stabilizacji systemu. W efekcie, koszty ponosi państwo i wszyscy podatnicy. Czy to dalej wpisuje się w ideę „taniej energii”? Tu także pominę szczegółową analizę koniecznych, ogromnych nakładów na sieci i infrastrukturę towarzyszącą. Niby to inwestycja i to w infrastrukturę krytyczną. Pamiętajmy jednak, że struktura sieci elektroenergetycznych dedykowanych do przesyłu energii z OZE, wygląda nieco inaczej niż struktura sieci definiowanych pod stabilne źródła energii. Innymi słowy, gdyby nie OZE, te ogromne nakłady można by w części alokować inaczej. O tym się mówi stosunkowo niewiele, ale plany rządu budowy ogromnej liczby morskich i lądowych farm wiatrowych to także konieczne wielkie nakłady z budżetu państwa w infrastrukturę przesyłową (czasem wsparte środkami unijnymi).

Generalnie energia z wiatru i słońca to cały ogromny pakiet kosztów, których nie ujmuje się w zgrabnie podawanych nam opowieściach o „taniej energii”. Alex Epstein, twórca think tanku Center for Industrial Progress, znany obrońca paliw kopalnych, współpracujący obecnie z administracją Donalda Trumpa nazywa te wybiórcze podejście do tematu „niekompletnym księgowaniem kosztów”. Te przeróżne subwencje, dotacje, nakłady na infrastrukturę, koszty stabilizowania systemu przez energetykę konwencjonalną, koszty środowiskowe (o czym za chwilę) i wiele innych skutecznie dewastują mit „taniej energii”. Znakiem rozpoznawczym, że zwolennicy energetyki wiatrowej nie chcą z nami uczciwie rozmawiać i starają się nam opowiadać bajki o taniej energii jest nadużywanie w dyskusji wskaźnika ekonomicznego LCOE (Levelised Cost of Electricity), który brzmi bardzo poważnie, ale w rzeczywistości skupia się na podstawowym koszcie wytworzenia energii w oderwaniu od strukturalnego ujęcia, koniecznego dla jakichkolwiek inwestycji dotyczących systemu elektroenergetycznego. Owszem, wskaźnik LCOE może być pomocny w dyskusji o ekonomicznej stronie danej inwestycji w energetyce, ale nie może być argumentem ważącym, a już na pewno nie jedynym branym pod uwagę.

O manipulacjach dotyczących rzekomo ekologicznego charakteru energetyki wiatrowej, to wspomnę tylko tyle, ze jeden wiatrak o standardowej mocy 1-2MW to setki ton rudy żelaza, stali i… węgla kamiennego, niezbędnych do produkcji. To coraz powszechniejszy udział pierwiastków rzadkich np. neodymu i prazeodymu (w nowszych konstrukcjach o mocy ok. 1-2MW to może być nawet 30 kg.), których wydobywanie wiąże się z gigantycznymi kosztami dla środowiska naturalnego. To poważny problem z rekultywacją zużytych podzespołów, przede wszystkim wirników (już nawet nie wspomnę o recyklingu). To także wielki problem ze śmiertelnością zwierząt, przede wszystkim ptaków i cały czas nieznane, wciąż badane, skutki dla ekosystemów. Warto też zauważyć, iż w trakcie tej bulwersującej sesji komisji senackich zgłoszono skandaliczną poprawkę zdejmującą ochronę przed inwestycjami w farmy wiatrowe wokół terenów Natura-2000! Zostało to mocno skrytykowane i podczas głosowań w Sejmie ten najbardziej kontrowersyjny zapis został odrzucony, ale generalnie ustawa otwiera ścieżkę do inwestycji bliżej chronionych terenów. Ekologiczna energia?

5. Wymaga tego bezpieczeństwo energetyczne

W ostatnich latach bezpieczeństwo energetyczne stało się – można powiedzieć na szczęście – ważnym tematem refleksji wpisywanym zazwyczaj w dyskusję o bezpieczeństwie państwa. Wcześniej różnie z tym bywało, ale pamiętam intensywne wysiłki Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Władysława Stasiaka, Szefa Kancelarii w tworzenie zespołów roboczych, paneli eksperckich czy raportów dot. tej tematyki. Ale na dobre o bezpieczeństwie energetycznym zaczęliśmy rozmawiać stosunkowo niedawno. Rzecz jasna to temat wielowątkowy i trudny do prostego uchwycenia w jednym nawet obszerniejszym tekście, bo to i wydobycie surowców, definiowanie miksu energeycznego, struktura źródeł wytwórczych, infrastruktura przesyłowa, wytwórcza, systemy zarządzania i wiele, wiele innych kwestii.

W zestawie najważniejszych spraw dot. bezpieczeństwa energetycznego państwa poczesne miejsce zajmuje dyskusja o strukturze źródeł wytwórczych i poziomu źródeł niestabilnych tj. pracujących w oparciu o energię wiatrową i słoneczną . Jak to jest ważne mogliśmy się przekonać 28 kwietnia b.r. patrząc na fatalny w skutkach blackout na płw. iberyjskim. Pojawiły się już w Hiszpanii pierwsze raporty na temat przyczyn katastrofy, trwa swoiste przeciąganie liny między rządem a tamtejszym operatorem systemu przesyłowego firmą Red Electrica, ale można już wskazać, że główną przyczyną były zakłócenia w pracy w segmencie niestabilnych źródeł wytwarzania. Stało się coś, przed czym wielu ekspertów przestrzegało od dawna. Ogromne generacje energii z niestabilnych źródeł zwiększają w stopniu znaczącym ryzyka zakłócenia pracy całego systemu. Akurat w Hiszpanii awaria uruchamiająca katastrofalne domino wystąpiła na jednej z wielkich farm fotowoltaicznych, ale problem dla obu rodzajów źródeł OZE jest ten sam. Tak więc działania prowadzące do gwałtownego wzrostu liczby takich źródeł zwiększają w stopniu znaczącym ryzyko blackoutu także w Polsce. Nasuwa się więc oczywiste pytanie, do jakiego poziomu w strukturze mocy wytwórczych system jest bezpieczny, a od kiedy nie. Albo inaczej: jaki poziom generacji z niestabilnych źródeł OZE jest jeszcze bezpieczny. Oczywiście nie ma prostych odpowiedzi. Tu, jak wszędzie powinien decydować zdrowy rozsądek wsparty opiniami inżynierów sieci i specjalistów pracujących dla operatorów sieci, w Polsce to Polskie Sieci Elektroenergetyczne. Możemy też korzystać z opinii z innych państw, tudzież z wielu dostępnych raportów zespołów ekspertów.

Proponuję sięgnąć do doświadczeń Niemiec. Nasz zachodni sąsiad ma bardzo bogaty dorobek w instytucjonalnym wprowadzaniu OZE do systemu energetycznego. Ich ustawa, bodaj najstarsza w UE ma już 25 lat. I co ciekawe, sami Niemcy w pierwszych latach funkcjonowania ustawy określali, że bezpieczny poziom źródeł OZE w ogólnej strukturze to max. 40% i to dopiero po ok. 25-30 latach budowania systemu. Ważne zastrzeżenie, to były szacunki zwolenników OZE z Instytutu Fraunhofera (raport z 2007 r.). Eksperci o bardziej konserwatywnym technologicznie nastawieniu mówili o max. 20% udziale. Niestety ani jedni ani drudzy nie specjalnie byli słuchani i w 2024 r. poziom ten zbliżał się do 65% (www.bundesnetzagentur.de). A to oznacza dużo większą generację energii elektrycznej z OZE (w 2024 r. to ok. 45%). Efekt? Stan permanentnego ryzyka wystąpienia blackoutu. Opowiadał o tym w zajmujący sposób na falach Radia WNET Piotr Grądzik, inżynier sieci pracujący do niedawna w jednym z tamtejszych operatorów. Jeszcze kilkanaście lat temu liczba awaryjnych interwencji operatora w funkcjonowanie systemu kształtowała się na poziomie kilku-kilkunastu rocznie, a w ostatnich latach to już średnio blisko 50 dziennie! To znaczy tyle razy trzeba było wdrażać szczególne procedury zarządzania systemem. A wszystko przez gwałtowny wzrost niestabilnych źródeł w systemie. I teraz, dla porównania, w Hiszpanii w dniu blackoutu generacja z niestabilnych źródeł sięgała blisko 72%!

My jesteśmy jeszcze po „bezpiecznej stronie mocy”, bo u nas moc elektrowni wiatrowych i fotowoltaiki to blisko 29GW wobec ok. 68,5GW wszystkich mocy dostępnych dla operatora i pracujących w systemie (dane PSE) co stanowi ok. 42%. To dużo, ale pozwala jeszcze kontrolować system, co widać w danych dotyczących generacji energii elektrycznej z OZE, która wyniosła w ub.r. ok. 30%. Przedmiotowa ustawa umożliwiająca lawinowy – nie chcę mówić niekontrolowany, choć mam takie obawy –  wzrost mocy dla niestabilnych źródeł z energii wiatrowej, ponad wszelką wątpliwość, zmieni ten stan rzeczy. A w takiej sytuacji szykujmy się na prawdopodobne mniejsze i większe awarie systemu. I przyswajajmy sobie słowo blackout. To jest chyba powód, by taki akt prawny zawetować.

6. Wymaga tego bezpieczeństwo militarne

Wspomniałem już o tym wcześniej, w trakcie wspólnego posiedzenia komisji senackich Waldemar Pawlak i Stanisław Gawłowski, szefowie komisji zgłosili szereg zastanawiających poprawek. Wśród nich, prawdziwe kuriozum tj. uchylenie zakazu lokowania elektrowni wiatrowych na obszarach MCTR (strefa kontrolowana lotniska wojskowego) i MRT (trasa lotnictwa wojskowego)! Zakaz taki znalazł się pierwotnie w projekcie na wniosek MON i wydawało się, że nie powinien budzić żadnych kontrowersji, szczególnie teraz, gdy za wschodnią granicą od trzech lat trwa pełnoskalowa wojna, a kwestie bezpieczeństwa militarnego wydają się być poza sporem politycznym.Miałem nadzieję, że poprawka ta zostanie później uchylona przez Sejm, ale niestety nie i ustawa z takim przepisem trafiła do Prezydenta. Jak jest to fatalny pomysł nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć.

Sięgnijmy jednak do doświadczeń Szwecji, w końcu państwa bardzo wspierającego energetykę opartą na pracy wiatru i słońcu. I oto ta Szwecja podjęła decyzję o zamknięciu projektu 13 farm offshore (morskich elektrowni wiatrowych). Zdecydowały względy obronne., bo zdaniem tamtejszego resortu obrony farmy zakłócają prawidłowe funkcjonowanie systemów obronnych m.in. utrudniają zdolność reakcji na nadlatujące wrogie obiekty. A u nas odwrotnie! Pytanie retoryczne: kto zna się lepiej na sprawach obronności, eksperci z ministerstwa obrony Szwecji czy senatorowie Pawlak&Gawłowski? A przecież jednym z wielu wniosków płynących z wojny na Ukrainie jest większa wrażliwość na kwestie obronne przy jakichkolwiek dużych projektach inwestycyjnych. O pracach legislacyjnych już nawet nie wspomnę. Dzisiaj bezpieczeństwo Polski znów staje się priorytetowym zadaniem (zawsze powinno!) i warto zwracać uwagę na doświadczenia naszych sojuszników.

To zdecydowanie jest powód do zawetowania ustawy.

7. Wymaga tego interes obywateli.

Uprzedzam krytykę, tak, nie wszystkich obywateli. Ale na pewno tych, którzy nie wierzą w mit „taniej energii” i nie chcą dokładać się podatkach na rozbudowane systemy wsparcia dla inwestorów farm wiatrowych. Bo ta rzekomo tania energia to większe obciążenie obywateli. To nie wszystko, bo nowelizacja wprowadza jeszcze jedną fundamentalną zmianę mogącą – zdaniem niektórych – godzić w interes obywateli: zmniejsza odległości elektrowni wiatrowych od domostw. Nowelizacja likwiduje osławioną zasadę 10h i wprowadza minimalną odległość od zabudowań mieszkalnych – 500 m. Tu trzeba przyznać, że w ustawie pojawia się szereg przepisów łagodzących rygoryzm zapisów o odległości, dotyczących m.in. kompatybilności inwestycji z miejscowymi z planami zagospodarowania przestrzennego (MPZP), podkreślenia roli gmin w tym procesie i udziału obywateli w konsultacjach przy uchwalaniu nowych MPZP lub ich zmiany. I nie zawsze odległość od domostw musi mieć 500 m, czasem ta min. odległość będzie większa. Wprowadza się także obostrzenia środowiskowe dot. m.in. hałasu czy efektu zacienienia. To wszystko prawda, te przepisy są wartościowe, tym niemniej najważniejsza kwestia czyli możliwość lokowania farm bliżej domostw stała się ustawową zasadą. Drzwi zostały uchylone.

Twórcy ustawy bardzo się starali, by przekonać Polaków do zaakceptowania proponowanych zmian. I oprócz wymienionych rozwiązań w procedurach dot. lokowania inwestycji, pojawia się nowa dość interesująca propozycja mająca osłabić ewentualne protesty. To fundusz partycypacyjny, który ma w założeniu być rekompensatą dla właścicieli domów zlokalizowanych do 1000 m. od farmy. Kwota 20 tys. zł. rocznie na każdy 1MW mocy urządzenia będzie wypłacana przez inwestorów zbiorczo właścicielom nieruchomości. Doceniam starania twórców ustawy, choć mam pewne wątpliwości, czy w ostatecznym rozrachunku nie spowoduje to intensywniejszego wsparcia przez państwo dla właścicieli elektrowni, ale jest to jakaś oferta dla obywateli.

Czy te wszystkie propozycje zmian w procedurach lokowania inwestycji i korzyści finansowych dla właścicieli nieruchomości mogą zmienić ogólną ocenę przedmiotowej ustawy? Trudno powiedzieć. Pojawiają się opinie ekspertów, że rozwiązania te nie zabezpieczą w wystarczający sposób interesów zainteresowanych obywateli. Bo ani nie ochronią przed negatywnym oddziaływaniem farm na domostwa i nie zrekompensują finansowo potencjalnych strat związanych m.in. z możliwym spadkiem wartości nieruchomości. A w tle są realne obawy pogorszenia się komfortu życia, nie wspominając już o uszczerbku na zdrowiu. Tego nie jestem w stanie rozstrzygnąć, ale uważam, że skoro realne obawy bardzo wielu Polaków stoją w kontrze do interesów – w niczym nie ujmując komukolwiek – branży deweloperów wiatrakowych, to należy chyba przyjąć prymat interesu obywateli. To jest powód do zastanowieniem się nad wetem.

8. Wymaga tego interes państwa

Na koniec tych rozważań zwrócę uwagę na jeszcze jedną kwestię, szczególnie ważną dla mnie i zespołu DOBITNIE. To walka o polską energetykę, o polskie górnictwo i dalsze wykorzystywanie paliw kopalnych. To polski atom i szerszy udział biomasy w energetyce. Tak właśnie rozumiemy dbanie o nasz interes narodowy. Tak rozumiemy budowanie bezpieczeństwa energetycznego i tak widzimy budowanie naszej potęgi gospodarczej. Próba tworzenia alternatywy wobec paliw kopalnych, jaką rzekomo mają dać źródła OZE oparte na energii wiatrowej i słonecznej – czemu służą działania takie jak uchwalenie przedmiotowej ustawy – jest równie fałszywa co szkodliwa. Owszem, jest miejsce w naszym systemie i dla energii wiatrowej i słonecznej, ale w żadnym razie nie jako filar systemu elektroenergetycznego zastępujący paliwa kopalne. Nie jako główny element transformacji energetycznej. Bo to m.in. prawdziwie tania energia z paliw kopalnych budowała nasz bezprecedensowy rozwój w ostatnich ponad 30 latach. Brutalne dyskredytowanie jej przez polityków, media i wszelkiej maści aktywistów obróci się przeciwko nam wszystkim i strat nie zrekompensują nam wiatraki stawiane gdzie popadnie.

To także jest powód, by odesłać nowelizację ustawy wiatrakowej do Sejmu.

Mam nadzieję, że nie popełniam faux pas, ale odwołam się do spotkania z Karolem Nawrockim, wtedy jeszcze kandydatem na najwyższy urząd, w którym uczestniczyłem razem z kilkunastoma ekspertami z różnych branż kilka miesięcy temu. Pozwoliłem sobie wtedy zauważyć, iż po zwycięstwie Prezydent będzie musiał zmierzyć się z kolejnymi pomysłami koalicji rządowej na dość agresywne wspieranie branży wiatrakowej i stanie przed dylematem: wetować czy nie potencjalne projekty ustaw. Nie miałem wątpliwości, że cokolwiek wyjdzie spod ręki obecnego rządu będzie zasługiwało na prezydenckie weto. Nie sądziłem tylko, że nastąpi to tak szybko po zaprzysiężeniu. Miałem wrażenie, że już wtedy kandydat poświęcał dużo uwagi tej tematyce i miał swój pogląd w sprawie. Jestem więc przekonany, że decyzja Prezydenta będzie solidnie przemyślana.

Ja, mając na uwadze powyższe, mogę tylko powtórzyć, ta ustawa jest zła i najlepszym rozwiązaniem jest weto. Przedmiotowy akt prawny za dużo niesie ze sobą niekorzystnych konsekwencji dla państwa i obywateli. Widać, że Prezydent jest człowiekiem nie wahającym się podejmować trudne decyzje, a ta może być trudna, bo już w blokach czeka cała ta polityczno-medialno-aktywistyczna nagonka gotowa, by się rzucić do ataku. Z drugiej strony, jestem przekonany, że tych, którzy liczą na zdecydowaną decyzję Karola Nawrockiego jest co najmniej równie wielu, a myślę, ze więcej i oni będą Prezydenta w tej sprawie wspierać. Na pewno my na łamach DOBITNIE.

Autor tekstu
Paweł Przychodzeń

Paweł Przychodzeń

prawnik, menedżer i ekspert w sektorze energetycznym, były wiceprezes PGNiG Termika (obecnie Orlen Termika).

Wyszukiwarka
Kategorie
Paweł Przychodzeń

Paweł Przychodzeń

prawnik, menedżer i ekspert w sektorze energetycznym, były wiceprezes PGNiG Termika (obecnie Orlen Termika).

blank
Pobierz artykuł w PDF
Czytaj więcej
blank