Pacyfikacja Ruchu Obrony Granic stała się głównym zadaniem obecnego rządu. Ważniejszym niż powstrzymanie przerzucania przez Niemcy nielegalnych migrantów do Polski. Wbrew deklaracjom premiera i jego ministrów nie chodzi o zaprowadzenie porządku, ale raczej o wywołanie chaosu, za który będzie można oskarżyć prawicę.
Rząd Donalda Tuska jak kania dżdżu potrzebuje konfrontacji, z której mógłby wyjść zwycięsko. Po przegranych wyborach premier nie tylko znalazł się w defensywie, ale wewnątrz koalicji i PO został uznany za polityka przegranego, który własną formację ciągnie w dół. Z tego korkociągu w dół może go wyprowadzić jedynie jakiś sukces. Rozprawienie się z obywatelskim ruchem sprzeciwiającym się wywołanej przez rząd w Berlinie fali nielegalnej imigracji wydaje się idealnym polem bitwy. Tusk dysponuje przecież siłą – policją, strażą graniczną, służbami specjalnymi – oraz mediami, już tworzącymi atmosferę anarchii, którą mają wywoływać „ekstremistyczne bojówki Bąkiewicza”.
Premier bardzo chciałby jak najszybciej zobaczyć zdjęcia i filmy ze starć działaczy Ruchu Obrony Granic z policją. Byłoby dla niego idealnie, gdyby jeszcze jakiś funkcjonariusz został ranny. Rządowa propaganda za pomocą Onetu, TVN, Wyborczej, TVP Info i innych protuskowych komunikatorów szybko ogłosiłaby, że prawica już nie stoi murem za polskim mundurem, ale zagraża bezpieczeństwu państwa. W ten sposób powstałby nowy podział na prawicowych ekstremistów, lub wprost faszystów, oraz ludzi cywilizowanych, którzy cenią sobie wolność, porządek i państwo prawa.
Przerzucani przez Niemców nielegalni migranci zeszliby na dalszy plan. W ten sposób premier Tusk upiekłby dwie pieczenia na jednym ogniu: wywołałby w Polsce nowy konflikt i mógłby wywiązać się ze zobowiązań o przyjmowaniu migrantów złożonych Berlinowi.
Lojalność wobec Niemiec
Gdyby Tuskowi rzeczywiście zależało na powstrzymaniu napływu migrantów i bezpieczeństwie własnych obywateli, powstanie Ruchu Obrony Granic użyłby jako argumentu w negocjacjach z kanclerzem Friedrichem Merzem. Komunikat byłby bardzo prosty: Słuchaj Friedrich, wiem, że umówiliśmy się na to, że przyjmę trochę tych migrantów, którzy wywołują w twoim kraju chaos, ale zobacz, co się dzieje w Polsce. Zwykli ludzie się przeciwko temu buntują i jak czegoś nie zrobię, to wywiozą mnie na taczkach. Nawet potulni do tej pory koalicjanci mają dość i domagają się zdecydowanych działań. Jak mnie wymienią, to wcale nie będzie ci łatwiej. Musisz więc radzić sobie sam. Na razie na mnie nie licz.
Kanclerz z pewnością zrozumiałby te argumenty, co nie znaczy oczywiście, że przyjąłby je z radością. Domagałby się realizacji uzgodnień, ale jednocześnie doskonale by wiedział, że na miejscu Tuska zachowałby się podobnie.
Polski premier na taki krok się jednak nigdy nie zdobędzie, gdyż zdaje sobie sprawę z tego, że swoje stanowisko zawdzięcza Berlinowi. Jeśli się zbuntuje, szybko je straci. Niemieckie media w Polsce uderzą w niego z całym impetem, Unia Europejska zablokuje kasę, a przy najbliższym szczycie dozna szeregu poniżeń, które dostrzegą nawet jego akolici.
Woli więc wystąpić przeciw własnym obywatelom, by chronić swoją skórę. Można to nazywać różnymi ciężkimi określeniami, ale najważniejsze jest dostrzeżenie kierunku lojalności. Prowadzi on wprost do Berlina.
Zdusić ruchy obywatelskie
Takie zachowanie ma jednak jeszcze jedną ideologiczną podstawę. Jest to obrona porządku, jaki obecnie obowiązuje w Unii Europejskiej. Lewicowcy nazywają to górnolotnie liberalną demokracją, prawicowcy widzą coraz bardziej oczywisty i brutalny zamordyzm.
Ustrój ten rzeczywiście nie znosi konkurencji. Nie dopuszcza żadnych oddolnych czy pozasystemowych inicjatyw, które nie są zgodne założeniami liberalnej demokracji. Według tego systemu nie istnieją prawa boskie czy naturalne, a jedynym kreatorem prawa jest człowiek. Władza dostosowuje je do aktualnych potrzeb. Prawo może więc być labilne i służyć rządowi, ale nie obywatelom do obrony przed nim.
Stąd właśnie taka łatwość ekipy Tuska w kreowaniu prawa za pomocą uchwał, które formalnie nie mają znaczenia. Gdy liczy się wola przywódcy stającego w obronie liberalnej demokracji, można odejść – jak powiedział prof. Marek Safjan – od formalizmu prawnego.
To samo dotyczy instytucji państwa. W liberalnej demokracji mają one znaczenie tylko wówczas, gdy służą utrwalaniu systemu i kształtowaniu społeczeństwa według założeń ustroju. Jeśli instytucje przestają działać na rzecz liberalnej demokracji – a jej cele wyznaczają aktualni przywódcy, nie jakieś stałe prawa oparte na religii, kulturze, tradycji czy naturze – to można je ignorować lub przejmować siłą.
Liberalna demokracja nie zakłada wspólnego celu narodu, w którym istnieją przecież różne nurty myślowe, światopoglądowe, tożsamościowe czy religijne, gdyż kwestionuje tradycyjne pojęcie samego narodu. Państwa zamieszkują raczej społeczeństwa, w których jedne grupy dominują nad innymi, a przez to silniejsi i mądrzejsi (wyznawcy liberalnej demokracji) podporządkowują sobie słabszych i bardziej zacofanych. Tak się musi dziać w imię postępu. A ten na obecnym etapie zakłada budowę społeczeństwa wielokulturowego, które ostatecznie zniszczy, a przynajmniej rozmyje, substancję narodu.
Oddolna inicjatywa ludzi broniących granic przed przerzucaniem imigrantów z Niemiec uderza więc w samo serce liberalnej demokracji. Dlatego musi zostać przez obecny rząd spacyfikowana. Jeśli to się nie uda, zakwestionowana zostanie nieuchronność dziejowa, jaką jest ostateczne zwycięstwo liberalnej demokracji.
Mariusz Staniszewski
Fot. Ruch Obrony Granic. https://ruchobronygranic.pl/
