Na polsko-francuski układ „obronny”, ogłoszony z tak wielką pompą, patrzę ze sporą rezerwą. Wartość sojusznika mierzy się jego realnymi zdolnościami zbrojnymi – także w kontekście obrony naszego terytorium.
Zwolennicy „francuskiej linii” powołują się na potencjał nuklearny Paryża. Tyle że Francja nie dysponuje zdolnościami odstraszania na poziomie taktycznym – a to od taktycznej broni jądrowej zaczyna się realna siła odstraszania. Wśród naszych sojuszników taki potencjał mają wyłącznie Stany Zjednoczone. I to właśnie ich gotowość do udostępnienia go w ramach programu nuclear sharing jest dla Polski kluczowa.
Francuski przemysł zbrojeniowy posiada pewne możliwości, ale skoro już tak wiele naszych zamówień zostało ulokowanych w USA, nagłe przekierowanie ich do Francji mogłoby uderzyć w fundamentalną wartość, jaką jest spójność i siła polskiego systemu obronnego. Mówimy przecież o unifikacji sprzętu i interoperacyjności sił zbrojnych.
Po drugie – doświadczenia historyczne. One również mają znaczenie. A nasze doświadczenia z Francją są, jakie są. Gdy myślimy o francuskich gwarancjach sojuszniczych, nie sposób nie wspomnieć o osamotnionej Polsce we wrześniu 1939 roku. I słusznie, że o tym myślimy. Ktoś powie, że to rozdrapywanie ran historii. Ale na czym mamy budować swoją politykę bezpieczeństwa, jeśli nie na doświadczeniu?
To właśnie historia kształtuje naszą tożsamość, tradycję, kulturę polityczną – a także sposób myślenia o sojuszach i lojalności. Często zapomina się dziś, że po klęsce z 1940 roku Francja – nie jako naród, ale jako elity polityczne i znaczna część administracji – zdecydowała się współpracować z Hitlerem i uczestniczyła w niemieckich zbrodniach.
Podsumowując: zarówno analiza militarna, jak i historyczna nie wskazują, by Francja była sojusznikiem, na którym można oprzeć bezpieczeństwo Polski. Powinniśmy z nią rozmawiać, utrzymywać szeroki wachlarz kontaktów dyplomatycznych – ale próby zastąpienia strategicznego partnera, jakim są Stany Zjednoczone, Francją, brzmią dziś po prostu niewiarygodnie.
