Jak nazwać kraj, w którym marszałek Sejmu pada ofiarą rządowej propagandy, bo nie chciał wziąć udziału w zamachu stanu i nie dopuścić do władzy legalnie wybranego prezydenta? Używając określenia republika bananowa, obrazimy wiele państw – i to nie tylko dlatego, że u nas owoce te są tylko z chłodni.
Marcin Fijołek z Polsat News ujawnił, że Donald Tusk naciskał na Szymona Hołownię, by co najmniej opóźnił zaprzysiężenie Karola Nawrockiego. Pomysłem na to miało być między innymi odwołanie Zgromadzenia Narodowego na wieczne nigdy, by Karol Nawrocki nie mógł objąć urzędu. Nie jest to wielkie odkrycie, bo w gruncie rzeczy mówił o tym sam Hołownia, ale potwierdzają to ustalenia dziennikarza uchodzącego za rzetelnego i dość bezstronnego i nie tylko jego. Potwierdzają to również linie narracyjne rządowej propagandy.
Wszystko pokrzyżował krnąbrny marszałek Hołownia, który uznał, że nie do końca chce brać udział w tej zabawie. Owszem, firmował rozmaite rzeczy, za które mogą go ciągać przed Trybunał Stanu lub prokuraturę. Ale tę sprawę zapewne względnie zabezpieczył rozmową z Jarosławem Kaczyńskim. Zresztą – kogo w Polsce przed jakiś tam sąd za coś nie można pociągnąć.
Za to niedopuszczenie legalnie wybranego prezydenta do objęcia urzędu i bezprawne zajęcie jego miejsca, jak chciał tego nasz Ubu Tusk, to już jednak sprawa poważniejsza. To nie zawiasy albo zakaz pełnienia urzedów. Grożą za to całkiem wysokie kary, pod kątem prawnym można równie dobrze biegać po ulicy i tłuc ludzi siekierą. Owszem, „przekroczenie uprawnień” to „tylko” do dziesięciu lat więzienia, ale zamach stanu, czyli próba bezprawnego obalenia konstytucyjnego porządku państwa, to już grozi dożywociem. Ubu jest niewątpliwie bardzo straszny, ale wizja spędzenia reszty tak miło do tej pory rozwijającego się żywota w pierdlu we Wronkach albo Sztumie musi być mocno zniechęcająca.
Ciekawsze jest jednak to, jak łatwo mógł się w Polsce zrealizować scenariusz zamachowy. Wystarczyłoby, żeby kto inny rządził w USA. Żeby Szymon Hołownia nie wykazał się dostateczną ilością instynktu samozachowawczego albo żeby ludzie Giertycha i Bodnara coś na niego wygrzebali. No i wreszcie – gdybyśmy nie mieli premiera Ubu, tylko kogoś bardziej opanowanego, nie tak emocjonalnego i psychopatycznego gracza. Gdyby nie wszystkie kompleksy Tuska, jego psychoza na punkcie dominacji, prymitywizm jego influencerów, kryzys migracyjny, jego gospodarczy i administracyjny ignorantyzm. Gdyby był zimnokrwistym, logicznym, zdeterminowanym technokratą na miarę Morawieckiego. Takim „Morawieckim à rebours”, a nie sfrustrowanym histerykiem.
Wtedy właśnie pożegnalibyśmy się nie tylko z ustrojem obywatelskim, ale i z resztkami suwerenności. A wzburzonemu ludowi pozostałaby już tylko rewolucja i chyba tylko to, co ujął w tytule swojego najbardziej znanego eseju Jarosław Marek Rymkiewicz.
