Kiedy piszę te słowa, Rafał Trzaskowski jest po tym jak czuł się już prezydentem — a na razie przestał nim być. Cóż, w życiu piękne są tylko chwile. Przy okazji ogłaszania swojej — wciąż zupełnie niepewnej — prezydentury, Trzaskowski popełnił swoistą recydywę, będącą dobrą puentą całej kampanii jego obozu. Poczuł się prezydentem nim nie będąc. Ale to nie koniec. Obiecał też pojednanie.
Na czym ma polegać to pojednanie z tymi, którzy na Trzaskowskiego nie głosowali? Trudno liczyć na to, że w ramach pojednania nie uświadczymy w Polsce fali imigrantów, Zielonego Ładu, że zobaczymy realne inwestycje infrastrukturalne, że kraj nie będzie brnął w odmęty absurdu — jak choćby w przypadku rzekomej równoczesnej budowy CPK i rozbudowy Okęcia. Trudno też uwierzyć, że Rafał Trzaskowski nagle przestanie być orędownikiem cenzury i prześladowań mediów opozycyjnych w ramach prawa o „walce z mową nienawiści”.
Czy więc my, którzy na niego nie głosowaliśmy, nie dostaniemy nic od prezydenta — lub nieprezydenta? Dostaniemy. Przez chwilę jego medialne zaplecze i koledzy nie będą nas nazywać kruchtą, idiotami, chamami, alfonsami, faszystami, szmalcownikami? Niestety i na to nie ma szans. W końcu tylu ludzi, bliskich obecnej władzy, stałoby się zupełnie niepotrzebnych. Z premierem na czele.
