Sławek Nowak się nie zaciągał

Sławek Nowak się nie zaciągał

blank

Dlaczego na Śląsku nie ma dziennikarstwa śledczego? — zapytałem koleżankę, która się trochę dziennikarstwem para. Bo na to są potrzebne budżety, a tu od dziennikarzy żąda się, by pisali teksty — czy w nich jest prawda, czy bzdury, nie ma znaczenia; liczy się klikalność. No właśnie — a jak do tego dołożyć jeszcze serwilizm wobec władzy, tej czy poprzedniej — to mamy efekty.

Temat Marchołta — opuszczonego, rozwalonego i niszczejącego budynku przy ulicy Warszawskiej — jest ciekawy, zwłaszcza jeśli jest opisywany przez dziennikarza, który chce zmyć z siebie winę pracy dla wrogów demokracji przed 2023 rokiem. Co z tego, że wystarczy pójść, zapytać, zobaczyć, że roboty trwają, że trzeba było rozebrać dach, bo się sypał i teraz kładziony jest nowy, że non stop coś się dzieje i nawet KPRM, które domaga się zwrotu z jakichś idiotycznych, formalnych, zmyślonych powodów, nie zarzuca jakiejkolwiek defraudacji. Ale do tego potrzeba dziennikarza, który chce pisać prawdę, a nie realizuje zamówienie polityczne.

Rzucanie zegarkiem

Sławomir Nowak, jak na razie, nie doczekał się dziennikarza, który kawałek po kawałku opisałby, jak wspaniałym i dzielnym jest człowiekiem. Bo przecież fakt posiadania w domu czterech milionów nie świadczy o jakichkolwiek przestępstwach, tylko o dużej zapobiegliwości. Zresztą, jeżeli to nie były jego pieniądze, to wiadomo, że mu je pisiory podrzuciły. Bardzo podoba mi się mem z internetu: „Kto nie trzymał w domu czterech milionów, niech pierwszy rzuci zegarkiem.”

Pozwoliłem sobie coś napisać na Facebooku na temat Nowaka i oczywiście natychmiast odezwał się tłum obrońców, że to nie tak — że „zapomniałem dodać”, że to tylko jeden zarzut został umorzony i ogólnie, że nawet jeśli palił, to się nie zaciągał. I nikogo z uśmiechniętych to nie dziwi, że prokuratura, która zarzuty postawiła, obecnie je sama wycofuje, przychylając się do wniosku obrony. Kiedy opisałem swoją sprawę, czyli kwestię Marchołta, obrońców wśród ludzi uśmiechu nie znalazłem. No bo Nowak to jednak uśmiechnięty gość — chociaż może i coś mu się tam przykleiło, to jednak w słusznej sprawie; a z tym Miśkiewiczem i Marchołtem to nie wiadomo.

Z planktonem łatwiej

Bo przecież lepiej niechby zabytkowy budynek się zawalił, zniszczał i zostały po nim zgliszcza, niż miałby być wyremontowany, przywrócony do stanu z XIX wieku i służyć, być może, stowarzyszeniom, które wielce prawdopodobne, że mogą nie lubić się uśmiechać. Przecież Miśkiewicz to nie celebryta, który chce przywrócić do świetności dworek i potem w nim mieszkać. Smutasów w III RP ma być przaśnych, nigdy nie mieli żadnych majątków i mieć nie mogą. Fundacja „Nowy Marchołt” została powołana w celu wyremontowania budynku dawnej Willi Kramstów i kwestia jest zero-jedynkowa: albo to zostanie zrobione przez nią, albo budynek czeka zagłada. Ale czy to ma znaczenie? I jeśli pojawia się okazja, by przy okazji oczernić ludzi — ba, doprowadzić stowarzyszenia i osoby fizyczne do bankructwa — to z uśmiechem należy to zrobić. A swoją drogą — Dobra Zmiana nie potrafiła zająć się skutecznie Nowakiem, ale Partia Uśmiechu takim planktonem jak my zajmuje się dość skutecznie.

Ale co tam Nowak — gdzie mi do niego. Są jeszcze inne ciekawe historie, którymi dziennikarze nie są zainteresowani. Ba: ci, co wiedzą, nawet starają się, żeby jednak do opinii publicznej nie docierało to, co dotrzeć powinno. Ostatnio w Onecie ukazał się artykuł o samobójstwie śląskiego przedsiębiorcy, który strzelił sobie w głowę w lesie koło Pogorii. To tylko wierzchołek góry lodowej, bo, jak stwierdza autor tekstu, wydarzenie związane jest z wielką aferą korupcyjną dotyczącą obecnego kierownictwa ARP. Pomyślałem sobie, że to ciekawa koncepcja, bo prezes zarządu, wymieniony w artykule z nazwiska, dopiero od kilku tygodni pełni tę funkcję — no, ale być może organy ścigania w dobie uśmiechu nabrały wiatru w żagle i zamykają oraz przesłuchują podejrzanych natychmiast.

Telefon nie działał

Ponieważ coś mi się tu nie spinało, postanowiłem zasięgnąć języka. Nie jestem dziennikarzem śledczym ani nawet dziennikarzem nieśledczym, ale wykonanie jednego telefonu i umówienie się na spotkanie w Katowicach następnego dnia po publikacji artykułu pozwoliło wyjaśnić sprawę. Okazało się, że nie obecny ani nawet nie poprzedni prezes, tylko związany ze Śląskiem były prezes ARP powinien być podmiotem lirycznym artykułu.

Nie ujawniam żadnych nazwisk — nie podaję nawet nazwiska dziennikarza, bo nie to jest tematem. Chodzi mi o pewien mechanizm działania, robienia karier i zwykłego złodziejstwa, które odbywa się w otoczce polityki i dlatego musi pozostać bezkarne. W internecie do dziś jest filmik, na którym obecny premier spotyka się z mieszkańcami pewnego miasteczka w Beskidach podczas kampanii wyborczej w 2023 roku. W pewnym momencie z tłumu odzywa się mężczyzna w sile wieku, który mówi mniej więcej, że przyjechał na to spotkanie z żoną i dziećmi i ma nadzieję, że teraz będzie już przepięknie i wspaniale. Niedługo potem ten przypadkowy człowiek zostaje szefem instytucji, w której dziennikarz Onetu wykrył ogromną aferę.

Po jakimś pół roku urzędowania w Warszawie słyszy się pogłoski o pewnych niejasnościach i dziwnych interesach w ARP. Potem wybucha bomba — wcale nie korupcyjna. To wcale nie byłby problem. Gorzej: wyśledzono, że ów prezes wpłacił ze swojego konta 3 000 zł na którąś z kampanii PiS. Co prawda on zastrzega, że to nie on, że ktoś włamał się na jego konto, ale przestępstwo, którego się dopuścił, jest dla partii ogromne. Partia takich czynów nie wybacza. To koniec błyskotliwej kariery. Co prawda ma chłop oparcie w układzie śląskim, skąd wywodzili się promotorzy jego awansu, ale wobec takiego czynu wszyscy są bezradni. Okazuje się, że za tego PiS-u to on sobie nawet nieźle radził i przez jakiś czas prezesował w całkiem dużej spółce i zarabiał nienajgorzej. Teraz toczy się śledztwo i ponoć gość gdzieś zniknął. Ponoć jest gdzieś w Azji i wracać nie zamierza, ale być może to tylko plotki. Dowiedziałem się tego jednym telefonem, jednym spotkaniem trwającym może 20 minut.

Autor z Onetu napisał ileś prawd i półprawd, mieszając w swój tekst ludzi niezwiązanych ze sprawą. I proszę mi powiedzieć: czy dziennikarz śledczy, który wcześniej opisywał różne bezeczeństwa, których dopuszczali się pisowcy, nie mógłby opisać ze szczegółami kariery peowskiego Dyzmy, którego działania prawdopodobnie doprowadziły w efekcie do śmierci człowieka? Pozwolę sobie zadać na koniec pytanie: czy to jest jeszcze dziennikarstwo, czy może już zwykła działalność gospodarcza pt. „Piszę na zamówienie — kto da więcej?” Dobitnie? No cóż — ma być dobitnie.

Autor tekstu
Przemysław Miśkiewicz

Przemysław Miśkiewicz

Publicysta. Działacz podziemia z lat 80. Przewodniczący Śląskiej Rady Konsultacyjnej ds. Działaczy Opozyzycji Antykomunistycznej, członek Stowarzyszenia Pokolenie. Zoologiczny antykomunista

Wyszukiwarka
Kategorie
Przemysław Miśkiewicz

Przemysław Miśkiewicz

Publicysta. Działacz podziemia z lat 80. Przewodniczący Śląskiej Rady Konsultacyjnej ds. Działaczy Opozyzycji Antykomunistycznej, członek Stowarzyszenia Pokolenie. Zoologiczny antykomunista

blank
Pobierz artykuł w PDF
Czytaj więcej
blank