Październik, czasami piękny i ciepły, a czasami smutny i deszczowy. Żadne odkrycie, jednak miesiąc, który jakoś zmusza do refleksji i wspomnień. I tak sobie wspominam, jako już całkiem starszy pan, to, co wydarzyło się 45 lat temu, kiedy zaczynałem nigdy nieskończone studia na WPiA UŚ w Katowicach, w owym roku, który zmienił wszystko w naszym kraju.
Pamiętam to niesamowite wrażenie podczas trybuny studenckiej w pierwszych dniach października — siedziałem na galerii, bo nie było miejsca na dole. Kilkaset osób i poczucie, że zmieniamy rzeczywistość. Moi późniejsi bliscy kumple, którzy wtedy wydawali mi się dużo starsi, mówili mądre, przemyślane rzeczy o tym, że potrzebna jest nowa organizacja studencka, że SZSP nie reprezentuje studentów i że potrzebny jest pluralizm — słowo, które zaczęło robić wtedy ogromną karierę. Niesamowite było to, jak beznadziejnie wypadali działacze zsypu, broniący swojej organizacji. A już salwę śmiechu wywołał tekst broniący socjalizmu: „A komu wy chcecie oddać te huty i fabryki?”
Deklarację przystąpienia do nowej organizacji odebrałem w połowie października. Miała chyba numer 468, a nazwa brzmiała Konfederacja Studentów Polskich. Potem był przez kilka dni Niezależny Związek Studentów, aby końcem października na tablicy ogłoszeń pojawiła się informacja, że została zatwierdzona nazwa Niezależne Zrzeszenie Studentów. I tak już zostało, i ten NZS został ze mną i wieloma z nas na całe życie. Mamy ponad sześćdziesiąt lat, niektórzy przekraczają w tym roku siedemdziesiątkę, ale wciąż NZS gdzieś w nas żyje. Niby to trwało tylko kilkanaście miesięcy. Wiadomo — stan wojenny, zawieszenie, chwilę potem w styczniu ’82 delegalizacja, chłopaki i dziewczyny w obozach internowania. Jedni kończą studia, inni są nadal na uczelni. Potem każdy po trochu w swoją stronę — rodziny, dzieci, brak czasu, ale jednak spotykamy się. Duża część knuje coś nielegalnie, przychodzą nowi, młodzi i dalej coś się dzieje. Aresztowania, relegacje ze studiów, a potem znowu NZS — najpierw powstały jak feniks z popiołów, jeszcze nielegalny 86–89, stający się utrapieniem władz uczelnianych czerwonego uniwersytetu. I ten legalny po ’89, już bez nas z początku lat 80., ale jeszcze nam bliski.
W październiku 1990 spotkaliśmy się na obchodach dziesiątej rocznicy NZS. Wydawało się nam, że minęła epoka — niektórzy byli już po trzydziestce. Jak to możliwe, że jesteśmy już tacy starzy?Zabawa w Klubie Marchołt. Kilka osób przyjechało z innych miejscowości, w których zamieszkali lub powrócili po studiach. Ale cieszyliśmy się — większość miała takie same poglądy, chcieliśmy twardej rozprawy z komuną. Wałęsa wygra wybory, to pogoni tę ekipę. Podobała nam się siekierka i gonienie złodziei w skarpetkach. I tak zaczęły się imprezy i spotkania w kolejne rocznice. 15-lecie na Akademii Ekonomicznej — tam młodzi ludzie ciągnęli NZS, który był wzorowany na naszych czasach. I robili to świetnie. Było chyba z dwieście osób z całej Polski, wściekłych, że znowu komuchy są u władzy. Coraz więcej siwych, łysiejących, z brzuchem, ale równocześnie nadal z błyskiem w oku. Jeszcze chyba nas w swoje łapy nie dorwał szmal i zdrada nie płynie z ust. Wszeobecne okrzyki: „Precz z komuną!”. Wymiana zdań: „Ile dzieci?”, „Żona ta sama?”. Dość standardowo, tylko że bardzo dużo polityki i niechęci do czerwonego.
I tak spotykaliśmy się na tych rocznicach jako czterdziestolatkowie, dziwiąc się, że to już tak dawno; pięćdziesięciolatkowie — już się mniej dziwiąc, bo to wiek, w którym się dużo więcej rozumie. Przez pewien czas spotkania przeszły z października na karnawał. Teraz mija 45 lat i chyba się nie spotkamy, bo czas biegnie tak szybko, że nikt nawet nie pomyślał o tej rocznicy. Ale jednak istniejemy — to pokolenie NZS z lat 80. jest. Spotykamy się w małych grupkach po kilka, kilkanaście osób — na urodzinach, w większych grupach na ślubach dzieci i oczywiście na pogrzebach przyjaciół z tamtego czasu. Czasami ktoś zadzwoni: „Dawno się nie widzieliśmy, zjedzmy obiad, pogadajmy”. Wielu z nas trafiło do wielkiej i mniejszej polityki, ale uważam, że potencjał tamtego czasu nigdy nie został w pełni wykorzystany. Jednak NZS w nas żyje, a zwłaszcza pierwsze słowo — niezależne. Nie lubimy podporządkowywać się rzeczywistości, chcemy ją zmieniać. Teraz trudno być niezależnym przy dzisiejszych podziałach. Albo przyjmuje się jedną rzeczywistość, albo drugą — a że żadna nie jest do końca prawdziwa, to już inny temat. Jednak kiedy rozmawiam z moimi przyjaciółmi, to praktycznie każdy potrafi zdefiniować, co mu się podoba, a co nie, i nie mówi językiem mediów, tylko swoim. To już w dzisiejszym świecie bardzo dużo.
Kończymy swoje aktywności zawodowe, mamy statusy działaczy opozycji antykomunistycznej. „Pisałeś do Urzędu ds. Kombatantów o zaliczenie okresu podziemia do emerytury?” — to jeden z ważniejszych tematów rozmów. Trochę ta Polska nie taka, jak żeśmy chcieli, ale to też nasza wina — może trzeba było się bardziej zaangażować w politykę? Pretensje możemy mieć do siebie. Tak czy inaczej jedno jest pewne: to my mieliśmy rację w październiku 1980 roku i przez kolejne lata. My mieliśmy rację, nie oni. I niech to zabrzmi jak najbardziej dobitnie.
