WIKTOR ŚWIETLIK: Troska o neonazistowskich terrorystów, krytyka prywatyzacji po 1990 roku i przyznanie, że w momencie kryzysu kapitał dba tylko o kraj, z którego pochodzi. To znajdzie uważny czytelnik w ogólnie nudnym elaboracie Angeli Merkel, czyli jej książce „Wolność”.
Nazwa książki pasuje do treści, bo faktycznie „Wolność” wlecze się jak flaki z olejem. Nazwiska, spotkania, koszmarny brak emocji, a nawet idei, które by wiodły niemiecką kanclerz, za które gotowa byłaby wszystko poświęcić. To zresztą może być klucz do jej rządów, które dały tak fatalne skutki Europie – koniunkturalizm, mylony często z oportunizmem.
Zawsze z prądem
Ten koniunkturalizm dotyczy dwóch najważniejszych plag, które Merkel sprowadziła na Niemcy i Europę. Kanclerz zaczyna fatalne dla Niemiec i Europy działania, wchodząc w ryzykowny, niesprawdzony plan oparcia całej energetyki na OZE. Robi to pod wpływem grup nacisku i społeczeństwa, na które one z kolei wpływają. Jako fizyk, osoba obdarzona niewątpliwie sporą zdolnością analizy, zdaje sobie sprawę, że to nie jest dobra droga. Przyznaje, że „prywatnie” jest zwolennikiem energetyki atomowej. Ale skoro takie czasy, to staje się najpierw częścią, a potem liderem kolejnych międzynarodowych protokołów i działań. Gładko łyka, w imię wyższej konieczności, jaką jest jej kariera, stopniową zmianę języka diagnozy naukowej w język religijny, który ostatecznie obfituje opowieściami o „Matce Ziemi”. Podobnie Merkel ma w wielu innych obszarach – po prostu dostosowuje się do trendów. W ten sposób, córka pastora, osoba deklarująca się jako wierząca i liderka Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej, doprowadziła bodajże do większej realnej sekularyzacji Niemiec, niż zdołali to zrobić komunistyczni sekretarze na terenie NRD.
Nie mogło się to odbyć bez sporego samozakłamania. Widać je jednak przede wszystkim w sprawie przyjmowania imigrantów w połowie ubiegłej dekady. Chaotycznemu i bełkotliwemu tłumaczeniu o humanitarnych podstawach działania rządu w Berlinie towarzyszy uwaga wyrażona jednym zdaniem, że Niemcy musiały ratować swój rynek pracy. To właśnie te krótkie zdania, przebłyski szczerości, sprawiają, że książka ta ma pewną wartość w odróżnieniu choćby od kuriozalnej „autobiografii”, o szyderczym tytule „Szczerze”, napisanej przez copywritera polskiemu obecnemu premierowi („popijam malwazję, oglądam reprodukcje obrazów Kokoschki, a z telefonu puszczam V symfonię Mahlera”).
Merkel napisała swoją książkę wraz z Beate Baumann, jej wieloletnią doradczynią polityczną, która przewija się w niej niemal cały czas. Jeśli nawet Baumann ustawiała narrację polityczną książki, wygładzoną, pełną niedomówień, często zafałszowaną, to są tam fragmenty – czy to mrugnięcia okiem do lepiej zorientowanego czytelnika, czy „ulania” wynikającego z potrzeby choćby śladowej szczerości, które robią wrażenie. Ich znalezienie wymaga jednak bardzo uważnej lektury.
Niemiecka kanclerz nie ciągnie dalej tych wątków. Nie dowiemy się, co dalej z tą przyznaną mimochodem próbą ratowania niemieckiego przemysłu, a także kosztach jej fiaska, które dziś ponosi Polska, a którego symbolem jest most w Zgorzelcu.
Po trupach na szczyt
Merkel ślizga się po niewygodnych tematach, takich jak choćby kwestia gazociągu Nord Stream. Otóż, jak okazuje się, polskie obawy zostały rozwiane za sprawą gwarancji, że pociągnięty do nas zostanie gazociąg zapewniający reimport rosyjskiego gazu do Polski. Merkel zamyka temat, jakby sprawa została rozwiązana. Przez moment czytelnik ma wrażenie, że naprawdę w to wierzy.
Niezwykle lakoniczna jest kwestia „ojcobójstwa” popełnionego przez Merkel, czyli eliminacji Helmuta Kohla, a właściwie – tej kwestii prawie wcale nie ma. Oto „prasa donosi”, „Kanclerz popełnia błędy”, „zachodzi konieczność zmian”. Informacji o tym, od kogo prasa ma informacje o nielegalnym finansowaniu partii ze środków budżetowych – brak.
Ale przecież wiadomo, kto był beneficjentem tej sytuacji i co myślał o tym sam Kohl. Wykończyło go dwoje jego wychowanków: Friedrich Merz, obecny kanclerz, oraz Angela Merkel. Merkel ma ogromne długi wdzięczności wobec Merza. To kolejna z osób ważnych dla jej kariery. „Jest genialnym mówcą i bardzo mnie wspierał”.
Dlatego zapewne jakiś czas po utrąceniu Kohla, Merkel mówi kochanemu panu Merzowi, że to jednak ona zajmie jego miejsce jako przewodnicząca frakcji parlamentarnej. To punkt, w którym decyduje się, kto będzie przyszłym kanclerzem, gdy upadnie socjaldemokratyczny rząd Schrödera. Merkel lakonicznie zauważa, że „Merz był głęboko poruszony”, ale taka jest polityka i „trzeba sobie z tym radzić”, zwłaszcza, że konflikt kosztowałby całą partię zbyt dużo. I znowu coś zostało niedomówione. To, że Merkel dla swojej kariery była gotowa postawić na szali los CDU, a Merz nie. Wykorzystała to.
Córka pastora
Najuczciwiej wygląda część dotycząca dzieciństwa i młodości Merkel. Bycie dzieckiem pastora w kulturze protestanckiej oznacza pewną wyjątkowość, wystarczy wspomnieć piosenkę „Son of a Preacher Man” Dusty Springfield. Ale w NRD to była wyjątkowość do kwadratu – swoista eksterytorialność. Trochę więcej wolności w domu, większe bezpieczeństwo, ale za cenę pewnego wykluczenia. Merkel – trzeba przyznać – nie robi z siebie wielkiej opozycjonistki ani gwiazdy oporu przeciwko reżimowi. Z jej opisu wynika dość wiarygodny obraz osoby, z jednej strony niechętnej systemowi, co więcej, jak wielu Niemców ze Wschodu postrzegającej swoje państwo jako „symbol bezguścia” i podróbkę Zachodnich Niemiec. Z drugiej strony mamy obraz osoby stosunkowo koniunkturalnej, która musi sobie jakoś ułożyć życie, by robić karierę, więc gdy trzeba – zapisuje się do „młodzieży komunistycznej” (FDJ). Jest w sumie trochę jak kościół protestancki w NRD.
W latach 80. córka pastora, podczas wizyty w Polsce, jedzie odwiedzić częstochowską Madonnę. Fascynuje ją religijność polskich katolików, tak mocno wpływająca na ich tożsamość narodową i pęd ku wolności. Ostatecznie Merkel jest po części Polką. Opowiada o swoim dziadku Ludwiku Kazimierczaku, który walczył w armii Hallera, a potem się zniemczył. Ukłonów w stronę Polski i Polaków jest w tej książce bardzo wiele. Niestety odpowiedzi na pytanie, dlaczego wraz ze swoją doradczynią zdecydowały się na faktycznie ukrywanie tego pochodzenia przez większość okresu rządów, a szczególnie w kampaniach wyborczych, brak. Z drugiej strony – jest oczywista.
Terror i drenaż
Najmocniejsze fragmenty pojawiają się jednak nie w części książki dotyczącej refleksji związanej z transformacją NRD w latach 90. i z procesem zjednoczeniowym Niemiec.
W latach 90. Merkel zostaje ministrem do spraw młodzieży w ostatnim rządzie Helmuta Kohla. W tym czasie w NRD szaleje plaga neonazizmu, podpaleń ośrodków dla emigrantów, ataków na rodziny tureckie. Merkel wdraża programy resocjalizacyjne. Między innymi dotuje ośrodki kultury w Rostocku, bo „młodzież nie ma co robić”. Po czasie okazuje się, że pieniądze to dolanie oliwy do ognia, bo neonaziści szybko się pod nie podłączają. Programy ponoszą koszmarne fiasko (w książce tak to nie jest nazwane). Wystarczy wspomnieć, że po kilku latach powstaje organizacja terrorystyczna NSU (Narodowosocjalistyczne Podziemie), która przeprowadza ataki bombowe, morduje przypadkowe osoby, napada na banki. Jaka jest dzisiejsza refleksja na ten temat Angeli Merkel? „Do dziś wierzę, że warto walczyć o każdego człowieka”. Nie pada słowo „Niemca”, ale to się rozumie samo przez się. Była kanclerz więcej serca okazuje neonazistowskim terrorystom niż polski premier swoim oponentom politycznym. Dla niej to w końcu zawsze Niemcy. Jej rodacy.
Tylko nieco mniej niepoprawnie, szczególnie z polskiej perspektywy, wygląda wątek przejmowania wschodnioniemieckiego przemysłu przez koncerny z RFN. Merkel rozwodzi się szeroko nad koniecznością historyczną; temat zresztą obarczony jest kolejną krwawą historią. W kwietniu 1991 roku skrajnie lewaccy terroryści z RAF zabili przed domem Detleva Rohweddera, szefa niemieckiego Funduszu Powierniczego, zarządzającego majątkiem byłego NRD. Zapomniano dziś powszechnie, w jak krwawym sosie przemocy jednoczyły się Niemcy. W końcu mit moralnego mocarstwa i pokojowego zjednoczenia musi wyglądać jak „landschaft” z jelonkami na beztroskiej łące.
Ciekawy jest jednak konkretny przykład, który Merkel podaje, dokładnie przeczący jej ogólnej tezie dotyczącej zjednoczenia. W „Wolności”, to chyba jeden z ciekawszych fragmentów książki, otrzymujemy opis wykończenia stoczni w Straslundzie na terenie dawnego NRD na rzecz stoczni w Bremie na terenie dawnego RFN. To tam tak naprawdę przekierowano fundusze, które miały ratować pierwszy z zakładów. Tysiące osób zostają zwolnione. Merkel bierze udział nawet w demonstracji związkowej. Jak twierdzi, z przekonania i dla robotników. Czy przeczy to jej „ogólnej tezie” dotyczącej zjednoczenia? Nie, bo do tego oczywistego dylematu nawet nie dociera.
Stwierdza za to przytomnie, że „zrozumiałam, że właściciele w czasach pogorszenia koniunktury gospodarczej mają tendencję do ochrony w pierwszej kolejności swoich podstawowych aktywów”. Oto mogłoby być podsumowanie dzisiejszych relacji polsko-niemieckich.