W PO coraz wyraźniej widać pęknięcie. Krystalizują się dwie frakcje: turbo totalniacy, którzy – jak Roman Giertych – wrzeszczą o sfałszowanych wyborach i bardziej umiarkowani – z premierem na czele – tonujący nastroje i uznający wybór Polaków.
Donald Tusk stara się studzić emocje, gdyż zrozumiał, że podważanie wyniku wyborczego odebrałoby mu resztki powagi w Unii Europejskiej i jeszcze bardziej zaostrzyło relacje ze Stanami Zjednoczonymi. Jest jednak także drugi, równie ważny powód. Z rozgrzanymi do czerwoności głowami ministrów i posłów nie będzie w stanie zrealizować żadnego z dziesięciu punktów programu, jaki nakreślił w expose wygłoszonym przed uzyskanym ostatnio wotum zaufania. Przez ostatnie półtora roku przekonał się, że nie da się jednocześnie skupiać całej energii aparatu państwa na prześladowaniach opozycji i budować infrastrukturę, elektrownie atomowe czy rozwijać przemysł obronny.
Polowanie na czarownice urządzone przez Tuska przez pierwsze półtora roku jego rządów w dużej mierze sparaliżowało aparat państwa. Z jednej strony urzędnicy, prokuratorzy, funkcjonariusze służb specjalnych i menedżerowie spółek Skarbu Państwa byli zajęci szukaniem haków na PiS, z drugiej wielu z nich unikało podejmowania jakichkolwiek decyzji. Na własne oczy zobaczyli, czym zbytnia aktywność może się skończyć, gdy zmieni się władza. Cnotą stała się więc bierność, a to dla każdego rządu oznacza katastrofę. Premier doskonale rozumie, że bez realizacji programu pozytywnego przegra z kretesem najbliższe wybory parlamentarne. Znacznie dotkliwiej niż prezydenckie.
Tusk ogłosił więc wprost, że nie wolno z powodu zwykłych podejrzeń kwestionować wyniku wyborów, gdyż jest to destrukcyjne dla państwa, demokracji, ale także dla samej Platformy Obywatelskiej. Z partii mieniącej się demokratyczną – w istocie ostatnio coraz mniej – przekształciłaby się w partię wojujących rewolucjonistów, dla których demokracja istnieje tylko wtedy, gdy wygrywają.
Jednak lawina protestów kwestionujących wybór Karola Nawrockiego na prezydenta już ruszyła i nie wiadomo, czy Tusk jest w stanie ją zatrzymać. Sąd Najwyższy wydał następujący komunikat: „Pan Roman Giertych w dniu dzisiejszym podjął nieskuteczną próbę przedostania się do objętej szczególną kontrolą dostępu strefy w Sądzie Najwyższym, żądając wglądu do akt sprawy zainicjowanej złożonym przezeń protestem wyborczym. Akta te udostępniono mu jako uczestnikowi postępowania. Nie będąc jednak usatysfakcjonowanym ich zawartością, poseł zażądał dostępu do akt sprawy, w której nie jest uczestnikiem postępowania”.
Oznacza to, że Giertych ani myśli podporządkowywać się Tuskowi, a tym bardziej wyborowi Polaków. Wspierany przez swoich fanatyków spod znaku #silnirazem, ale także sporą część liberalnych i lewicowych publicystów i polityków PO, prze do konfrontacji. Jeśli nawet nie uda mu się podważyć wyboru Nawrockiego, będzie starał się odbierać mu powagę i legitymację do sprawowania urzędu.
Nie możemy być oczywiście do końca pewni, czy Tusk i Giertych odgrywają jedynie rolę dobrego i złego policjanta, czy też raczej adwokat urwał się ze smyczy i gra już wyłącznie na własne konto. Za pierwszym rozwiązaniem przemawiają ujawnione przez Republikę taśmy, które pokazały zażyłość oby polityków, co mogłoby wskazywać na działanie według rozpisanych ról: stonowany premier i dyszący z nienawiści ekstremista. Tyle tylko, że dla jednego i drugiego byłaby to niebezpieczna gra. Tusk musiałby otwarcie tolerować niesubordynację posła, który formalnie nie pełni żadnej funkcji. Jeśli trwałoby to zbyt długo, a buntownika nie spotykałaby żadna kara, ostatecznie jego pozycja w partii wzmocniłaby się za bardzo. Prędzej czy później musiałoby to doprowadzić do konfrontacji, która zawsze przynosi straty obu stronom.
Dlatego równie prawdopodobne jest drugie rozwiązanie: Giertych, pragnąc skanalizować gniew i frustrację najbardziej radykalnej części partyjnych działaczy i wyborców, próbuje wykroić dla siebie jakiś kawałek politycznej niezależności. Stworzyć ultra radykalne skrzydło, które będzie przez cały czas utrzymywało stan napięcia w partii i na całej scenie politycznej.
Pozornie Tusk może na tym zyskać, gdyż będzie mógł ponownie zostać politykiem centrowym, skupionym na rządzeniu, a nie walce. W rzeczywistości jednak premiera taka codzienna, żmudna robota nudzi. Odżywa właśnie wtedy, gdy dochodzi do spięcia i konfrontacji. To jest jego polityczny żywioł. Giertych może tu grać swoją rolę, ale jako narzędzie, a nie podmiot. Tak jak kiedyś Janusz Palikot, który bez mrugnięcia okiem posuwał się do najbardziej ohydnych i odrażających ataków na śp. Lecha Kaczyńskiego.
Giertych jednak wie, jak Palikot skończył i nie zamierza iść w jego ślady. Dlatego, jeśli próbuje wrócić do gry przy głównym stole jako partner, a nie doradca, musi mieć swoje aktywa. W mediach i Internecie już ma – czego jasno dowiedzieliśmy się z ujawnionych nagrań. Teraz potrzebuje swojej frakcji, z którą Tusk i cała Platforma musieliby się liczyć.
Mariusz Staniszewski
