Merkel niestety powiedziała prawdę

Merkel niestety powiedziała prawdę

blank

Szczerość byłej kanclerz Niemiec jest rozbrajająca. Usiłując zrzucić winę na Polskę i kraje bałtyckie za wybuch wojny na Ukrainie, pokazuje dobitnie, że Berlin postrzega Europę Środkową wyłącznie jako strefę wpływów Niemiec i Rosji. Dodatkowo powtarza retorykę Hitlera i Stalina, a za nim Władimira Putina, którzy uważali, że to nieodpowiedzialna polityka Warszawy prowadzi do konfliktów w tej części świata.

W wywiadzie dla węgierskiego serwisu Partizan była niemiecka kanclerz stwierdziła, że w 2021 roku zorientowała się, iż porozumienia mińskie (między Francją, Niemcami, Ukrainą i Rosją dotyczące zakończenia wojny rozpoczętej aneksją Krymu w 2014 r. przez zielone ludziki Putina) nie są przestrzegane. W związku z tym pragnęła wypracować nowy model polityki Unii Europejskiej wobec Moskwy. Na drodze stanęła jednak nieprzejednana postawa państw bałtyckich oraz Polski. Z tego powodu – zdaniem Angeli Merkel – Rosja rozpoczęła wojnę w pełnej skali. Winni zatem są Litwini, Łotysze, Estończycy, no i oczywiście Polacy.

Z punktu widzenia Niemiec wywód jest prawdziwy i oczywisty, jednak dla Europy Środkowej skrajnie niebezpieczny. Przyjrzyjmy się zatem tej logice.

Porozumienia mińskie

Władimir ignorował ustalenia podpisane w stolicy Białorusi z Nicolą Sarkozym, Angelą Merkel i Wołodymyrem Zełeńskim od pierwszego dnia. Właściwie porozumienie nigdy nie weszło w życie. W Doniecku i Ługańsku ciągle toczyły się walki, a prorosyjskie siły były wspierane przez Moskwę. Rosja dostarczała broń, pieniądze, ochotników, informacje wywiadowcze oraz zapewniała szkolenia separatystom.

Konflikt ani przez chwilę nie ustał. Nie był zamrożony. Ginęły tysiące ludzi, a Ukraina się powoli wykrwawiała. Datą graniczną nie mógł więc być rok 2021, gdyż od 2014 roku nic się na froncie nie zmieniło.

Niemcy, Francja, Austria, Holandia (na czele z ówczesnym premierem, a dzisiejszym sekretarzem generalnym NATO Markiem Rutte) udawali, że nie widzą konfliktu i kierowali do Putina kolejne noty, które miały podreperować utratę autorytetu i zagłuszyć wyrzuty sumienia.

Nie chodziło przecież o integralność Ukrainy – państwa Europy Zachodniej miały ją z nosie – ale utrzymanie interesów z Rosją. Przede wszystkim o import taniego gazu i ropy oraz eksport samochodów oraz dóbr luksusowych.

Tego rodzaju postawa w Rosjanach zawsze budzi mieszaninę obrzydzenia i tryumfu. Uznali, że Zachód jest na tyle słaby i zdegenerowany, że nie stać go na przebudzenie. Zwłaszcza, że wcześniej Putin skorumpował niemieckie, holenderskie i austriackie elity polityczne, zapewniając im sowite pensje w zarządach i radach nadzorczych rosyjskich energetycznych gigantów.

Skoro tyle zainwestowali, to spodziewali się należytej zapłaty. Miała nią być właśnie nowa polityka Unii Europejskiej wobec Rosji, która uwzględniałaby interesy Moskwy. A dokładnie jej neoimperialne dążenia. Ukraina była tu państwem newralgicznym. Jeśli dostałby się pod wpływy Zachodu, klinem wbijałaby się w Rosję. Dodatkowo udowadniałaby, że można się wyrwać z „ruskiego miru” i przejść na stronę odwiecznego wroga.

Angela Merkel doskonale rozumiała, że prozachodnie ambicje Kijowa wcale nie są na rękę Niemcom. Jej pomysłem na zachowanie pokoju były więc kolejne ustępstwa wobec Putina właśnie kosztem Ukrainy. Dla niej zresztą była to oczywista strefa wpływów rosyjskich. Byłej kanclerz chodziło zatem o rodzaj gwarancji udzielonych Kremlowi, że na tym obszarze ma wolną rękę. Władimir Putin mógłby wówczas bez obaw dalej pożerać Ukrainę przy biernej postawie Unii Europejskiej. Choć właściwie to raczej przy jej realnej aprobacie udzielonej dalszym pompowaniem gazu na Zachód, a miliardów euro na Wschód.

W tym sensie Polska i państwa bałtyckie rzeczywiście odpowiadają za wybuch wojny. Kraje te nie zgodziły się na traktowanie Europy Środkowej przedmiotowo, a przede wszystkim na przyznanie Putinowi statusu specjalnego partnera Niemiec w kształtowaniu porządku w Europie.

Moskwa nie mogła liczyć akceptację swoich dążeń. Ukraina zaś otrzymała wsparcie. Bandyckie państwo Putina nie mogło więc być pewne tego, że gładko podporządkuje sobie sąsiada, na przykład osadzając tam marionetkowy rząd, albo doprowadzając do destabilizacji kolejnymi wojnami hybrydowymi. Polska i państwa bałtyckie uznały, że polityka stref wpływów niemieckich i rosyjskich jest przeszłością, a każdy kraj regionu ma prawo do wyboru własnej drogi.

Jeśli więc to uznać za przyczynę wybuchu wojny, to Merkel miała rację.

Wstyd Berlina

O tym, jaki był stosunek Niemiec do Ukrainy świadczą pierwsze tygodnie, a nawet miesiące po wybuchu wojny w pełnej skali. Nowy kanclerz Niemiec Olaf Scholz w nieskończoność zwlekał z udzieleniem pomocy państwu walczącemu z rosyjskim najeźdźcą, a najbardziej haniebnym symbolem tej postawy było wysłanie na front pięciuset hełmów. Później Ukraińcy otrzymywali przestarzałą i niesprawną broń jeszcze z magazynów byłej NRD.

Na szefa rządu w Berlinie spadły gromy, a premier Mateusz Morawiecki spotykając się z nim otwarcie krytykował zachowanie najbogatszego państwa Unii Europejskiej. Scholz próbował przekonać Putina do zakończenia wojny, czym jeszcze bardziej narażał się na śmieszność. Podobnie zresztą jak francuski prezydent Emmanuel Macron, który godzinami rozmawiał z rosyjskim dyktatorem przez telefon. Bez skutku oczywiście.

Putina powstrzymali Ukraińcy. Przy ogromnym wsparciu Polaków, którzy najpierw przekazali walczącym duże ilości sprzętu i amunicji, a następnie zmontowali koalicję wspierającą Kijów.

Dopiero kolejne klęski Rosjan, bo tak należy odbierać fakt, że w dwa tygodnie nie zajęli Kijowa  – jak zapowiadali – zmieniły nieco stanowisko głównych graczy w Unii Europejskiej. Zwłaszcza, że pomoc na Ukrainę zaczęła szerokim strumieniem płynąć z USA – też zresztą przez Polskę. Niemcy i Francja zrozumiały, że jeśli chcą utrzymać pozycję poważnych graczy w Europie, muszą zaangażować się w antyrosyjską koalicję.

Jak to bywa w przypadku nuworyszy oba kraje zaoferowały wysłanie wojsk rozjemczych na front. Miałyby one zapewnić pokój, a przynajmniej zawieszenie broni. Emmanuel Macron kilka razy mówił o trzydziestu – czterdziestu tysiącach żołnierzy z Europy, którzy mieliby strzec spokoju. Jednak już samo spojrzenie na mapę uzmysławia, że to kompletna fikcja. Jak na froncie liczącym około tysiąc sto kilometrów garstka żołnierzy mieszczących się na Stadionie Narodowym miałaby powstrzymać dwie milionowe armie?

Nie chodziło więc o realny pokój, ale wykazanie się inicjatywą przez Berlin i Paryż, do których dołączył Londyn. Ta jednak spełzła na niczym, bo Putin ani myślał poważnie rozmawiać z przywódcami Unii Europejskiej. Nadal uważa ich za słanych i mało zdecydowanych. Klęskę negocjacyjną poniósł zresztą także prezydent USA Donald Trump. Tyle tylko, że Amerykanie maja w zanadrzu broń, której Rosjanie się boją. Europa podobnego wsparcia Ukrainie nie może zaoferować.  

Liderzy Unii Europejskiej zostali więc w tyle. Jedyne co mogą dziś zrobić, to zmienić historię. W końcu mają w tym spore doświadczenie. Niemcy z największych zbrodniarzy w historii usiłują przemienić się w mocarstwo moralne.

Wywiad udzielony przez Merkel jest właśnie początkiem nowego pisania historii.

To Polacy są winni

W pierwszych latach wojny kolejni europejscy przywódcy przyznawali, że w sprawie Rosji rację mieli Polacy, którzy jako jedyni ostrzegali przed Putinem. Choć to oczywiście uproszczenie, bo Donald Tusk z Radosławem Sikorskim zasłynęli raczej resetem w relacjach z Moskwą, to jednak rzeczywiście przed imperialną Rosją ostrzegał ś.p. prezydent Lech Kaczyński, prezydent Andrzej Duda, premierzy Beata Szydło i Mateusz Morawiecki oraz zastępy polskich posłów na Sejm oraz deputowanych do Parlamentu Europejskiego. Nie przez przypadek Polacy w Brukseli byli uznani za największych i najbardziej zagorzałych przeciwników Rosji.

Przyznanie się do błędu przez kanclerza Scholza, szefową Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen i innych niemieckich polityków podważało całą wschodnią politykę Berlina. Podkopywało pozycję najsilniejszego kraju UE.

Choć było oczywiste, że właśnie niemiecki model polityki gospodarczej polegający m.in. na imporcie taniej energii z Rosji, utuczył Putina i pozwolił mu zgromadzić rezerwy na wojnę, to jednak prawda stała się uciążliwa.

W udzielonym Partizanowi wywiadzie Merkel próbuje więc pokazać, że tragedia na Ukrainie wydarzyła się przez upór Polski. Gdyby nie to, z Putinem można by się jakoś dogadać. Historia wjechałaby na inne, najpewniej lepsze i bardziej bezpieczne tory.

Choć nic nie potwierdza tej tezy, a historia uczy raczej tego, że próba ugłaskiwania zbrodniarzy kończy się eskalacją tragedii i nieszczęść, to jednak słowa nic nie kosztują. Emerytowana kanclerz powiedziała to, na co czynni politycy nie mogą sobie pozwolić. Bo cóż w rzeczywistości znaczą słowa Merkel? Ich wydźwięk jest jasny i prosty: z Putinem można się porozumieć, jeśli poświęci się Ukrainę. To na dziś, a jutro się zobaczy. Może trzeba będzie oddać Estonię, albo Łotwę, a może kawałek Polski. Kogo to zresztą obchodzi? Te małe państewka między Berlinem i Moskwą nie powinny się za bardzo przyzwyczajać ani do swoich granic, ani do podmiotowości. Historia powinna je tego nauczyć.

Prowadzona przez Merkel polityka zmierzała do powrotu do koncertu mocarstw, a więc do gry, w której w Europie liczyłoby się tylko kilka krajów. A z pewnością nie byłoby wśród nich żadnego z Europy Środkowej. Ta część świata ma pozostać niemieckim „raum” lub rosyjskim mirem.

Wywiad, którego udzieliła jest tylko kontynuacją tej myśli. Nikogo więc nie powinno to dziwić.

Groźna koncepcja

Słowa byłej kanclerz muszą brzmieć jak ostrzeżenie dla zwolenników przywódczej roli Berlina w Europie oraz wypchnięcia stąd Amerykanów. Polacy mogli pokrzyżować plany Angeli Merkel w dużej mierze dlatego, że mogli liczyć na wsparcie USA. Nawet prezydent Joe Biden zrozumiał, czym grozi nadmierne wzmocnienie pozycji Berlina.

Tylko obecność żołnierzy US Army oraz polityczne zaangażowanie Waszyngtonu w Europie gwarantuje względną równowagę oraz powstrzymuje Niemcy przed zawarciem strategicznego partnerstwa z Moskwą.

Merkel by się nie zawahała. Na szczęście przegrała wybory i musiała odejść.

Jednak w całej tej opowieści jest jeszcze jeden niebezpieczny i charakterystyczny wątek. Zrzucanie odpowiedzialności na państwa Europy Środkowej winy za wybuch wojny.

Po wybuchu II wojny światowej to samo mówili Hitler i Stalin. Wiele razy powtórzył to także Władimir Putin. Według nich nieodpowiedzialna polityka Józefa Piłsudskiego i jego następców uniemożliwiała porozumienie się z Rzeczpospolitą. Polska nie chciała przecież zgodzić się eksterytorialny korytarz łączący Prusy Wschodnie z resztą Niemiec. Nie pozwolili Armii Czerwonej przejść przez własne terytorium, gdy Stalin chciał pomóc podbijanej przez Niemców Czechosłowacji.

Krnąbrni Polacy z niewiadomych przyczyn po prostu chcieli, by traktować ich na równi z innymi. Już samo to było dla nazistowskich Niemiec i sowieckiej Rosji powodem do starcia Rzeczpospolitej z mapy. Taką opowieść rosyjska propaganda sączy do dziś.

Dla Niemców dzisiejsza wina Polski polega na tym, że pragnęła, by na równi z innymi krajami traktować Ukrainę i wszystkie inne kraje regionu.

Dla Angeli Merkel to absurd. Dlatego to przez polski sprzeciw wobec nowego porozumienia z Moskwą miała wybuchnąć wojna. Była kanclerz nie pozostawia nam więc złudzeń.

Mariusz Staniszewski

Autor tekstu
Mariusz Staniszewski

Mariusz Staniszewski

dziennikarz, był m.in. wiceprezesem Polskiego Radia, prezesem TechFilm i wicenaczelnym Wprost, współtwórca Kanału Dobitnie i prezes Dobitnie Media.

Wyszukiwarka
Kategorie
Mariusz Staniszewski

Mariusz Staniszewski

dziennikarz, był m.in. wiceprezesem Polskiego Radia, prezesem TechFilm i wicenaczelnym Wprost, współtwórca Kanału Dobitnie i prezes Dobitnie Media.

blank
Pobierz artykuł w PDF
Czytaj więcej
blank