W Polsce rzadko kto potrafi przejść od bębnów i rac na trybunach do werbla ceremonii państwowych. Ale czasem historia potrzebuje właśnie takiej sceny: kibicowskiego chuligana, który niesie ze sobą niepokój ulicy – i ubiera go w mundur instytucji.
Gdańsk lat 90. pachniał namiotami strajkowymi i dymem z rac na stadionie przy ul. Traugutta. To tam młody Karol Nawrocki – bokser-amator, zapalony kibic Lechii Gdańsk – uczył się lojalności „na sektorze” i dyscypliny „na ringu”. Ten temperament gorący, plebejski, oparty na poczuciu honoru swojaków zostawił w nim ślad głębszy niż niejeden footnote w jego późniejszym doktoracie.
Gdy czytamy dziś gazetowe leady o „prezesie IPN na liście Kremla” – tytuł, który Moskwa wystawiła mu za demontaż czerwonoarmijnych pomników – trudno oprzeć się wrażeniu, że to wciąż ten sam chłopak spod żurawia Stoczni, który z wrodzoną przekorą rzuca wyzwanie silniejszym. Tyle że teraz zamiast dresu nosi marynarkę z białym orłem w klapie.
Kluczowe było przełożenie stadionowego krzyku na język archiwów i gabinetów. Najpierw akademia, potem Muzeum II Wojny Światowej, wreszcie fotel prezesa IPN. Ci, którzy walczyli kiedyś o flagę klubową, znaleźli w nim obrońcę flagi narodowej. I to właśnie ta płynna zamiana barw – zielono-białych na biało-czerwone – sprawiła, że na jesieni 2024 „obywatelski komitet wspierany przez PiS” wskazał go jako kandydata na prezydenta.
W pierwszej turze wyborów majowych przekonał do siebie niemal 30 procent głosujących. To sukces nie tylko kampanijny; to sygnał, że w społeczeństwie, które ma już dość gładkich technokratów, rośnie apetyt na figurę „intelektualisty po przejściach” – kogoś, kto cytuje Herberta, a zarazem wie, co znaczy dostać butelką w łuk brwiowy.
Teologia marginesu i polskie „Hillbilly Elegy”
Życiorys Nawrockiego przecina epizod, który tabloidy lubią nazywać „cień kumpla gangstera”. Z Patrykiem „Wielkim Bu” Masiakiem skrzyżował rękawice na treningu bokserskim, a później wręczył mu książkę, wzywając do „promowania wartości” . Krytycy mówią: „flirt z subkulturą”. Obrońcy odpowiadają: „inkulturacja Ewangelii w śródmieściu”. W każdym razie – to świadomy gest: włączać peryferie, przywracać im godność, lecz nie ucinać ostrych kantów biografii. Tak rodzi się własna wersja „preferencji dla ubogich”, tyle że ubrana w marynarkę z herbem Gdańska.
W tym miejscu wkracza cień J. D. Vance’a. Jego Hillbilly Elegy – uniwersalna ballada o „bidokach” z Ohio i Appalachów – pokazała, że literatura pamiętnikarska potrafi uruchomić potężny kapitał polityczny. Książka, która przez 74 tygodnie gościła na liście bestsellerów „NYT”, stała się trampoliną do Senatu USA, a w szerszej perspektywie – do roli „trybuna Ameryki zapomnianej”. Vance przekuł doświadczenie białej klasy robotniczej w retorykę anty-elitarną, którą Donald Trump zrozumiał błyskawicznie.
Analogiczny proces obserwujemy nad Motławą. Nawrocki, choć od dawna publikuje (i to z aparatem przypisów godnym habilitacji), dopiero teraz uczy się języka masowej emocji. Jego wystąpienia atakują „brukselskie elity”, przywołują pamięć Żołnierzy Wyklętych i żądają ekshumacji ofiar Wołynia przed wejściem Ukrainy do UE . To retoryka, która – podobnie jak w przypadku Vance’a – niesie obietnicę moralnego resetu, ale też ryzyko pogłębiania ran.
Dialektyka prowincji i centrum
Elity definiuje dziś nie pochodzenie, lecz brak doświadczenia bólu społecznego. Vance wykorzystał ów dystans do konstruowania narracji America First. Nawrocki odpowiada – w wariancie Polska Przede Wszystkim – że suwerenność zaczyna się w archiwum IPN, ale kończy przy granicy z Brukselą, Berlinem i Moskwą . Obaj zatem budują kapitał polityczny na oburzeniu niższych warstw wobec kosmopolitycznej bezdomności górnych.
W jednej z najciekawszych scen Hillbilly Elegy Vance pisze, że Ivy League (lista obejmująca 8 prywatnych uniwersytetów badawczych w północno-wschodnich Stanach Zjednoczonych uznawanych za najlepsze szkoły na świecie) „uczy wyniosłości, ale nie uczy wdzięczności”. Nawrocki również wchodził do wielkich instytucji z metalowym hakiem w duszy. Lata archiwalnej posuchy nauczyły go szacunku dla pracowitego rzemiosła, którego nie zastąpi najmodniejszy spin-doctor. Jego kampania – obietnica „bez podwyżki podatków, ulgi dla rodzin i inwestycji w infrastrukturę” – jest w istocie apelem, by państwo wróciło do roli gospodarza, a nie kustosza jedynie.
Epilog
Pozostaje pytanie: czy polska opinia publiczna jest gotowa, aby były kibol stał się zwierzchnikiem sił zbrojnych? Zwolennicy widzą w tym paradoksie geniusz: człowieka, który poznał gniew ulicy, ale opanował go i przekuł w formę instytucjonalną. Przeciwnicy boją się impulsu, który w chwili kryzysu może zatęsknić za pirotechniką stadionu.
Jedno jest pewne: tak jak Vanceowi w USA udało się wprowadzić do Kapitolu akcent gawiedzi, tak Nawrocki już wprowadził do debaty publicznej ton, w którym „kibice”, „rodziny wielodzietne” i „historycy” mówią wspólnym barokowym językiem patriotyzmu.
W eseju Waltera Benjamina o Berlińskim Dzieciństwie są słowa o „aniołach historii”, którym wiatr wieje we włosy z przyszłości. Karol Nawrocki zdaje się stać dokładnie w takim przeciągu: od haseł sektorówki po pałac prezydencki wieje dziś wiatr, który niesie kurz stadionowych schodów i archiwalne teczki IPN. Czy ten podmuch uniesie go nad Wisłę jako głowę państwa – nie wiemy. Wiemy jednak, że dopóki w demokracji istnieje pragnienie autentyczności, dopóty drogi „bidoków” z Ohio i „kiboli” z Gdańska będą wytyczać nowe szlaki na mapach polityki.
