Jest! Wreszcie! Premier Donald Tusk razem z koalicjantami przeprowadził rekonstrukcję swojego gabinetu.
Już straciłem nadzieję, że doczekam, choć prawdę mówiąc — czy miałem jakąkolwiek nadzieję związaną z tym rządem, a tym bardziej z tą rekonstrukcją? Ale doceńmy: rekonstrukcja się dokonała. Złośliwi powiedzą, że trwała pół roku, że to jak ciąża przenoszona, że dawno przestało to obchodzić obywateli. Malkontenci. Taki np. Guns N’ Roses płytę, która miała powstać w rok, przygotowywał 15 lat w atmosferze ciągłych kłótni, bijatyk i rozłamów. A jednak płyta została nagrana. Nasza koalicja, owszem, kłóci się (o bijatykach nic nie wiem), ale nie ma mowy o rozłamie. Nasz rodzimy Axl Rose póki co nie schodzi ze sceny, a kapela stoi za nim. Wprawdzie wszyscy chyba fałszują, ale wciąż grają razem. Każdy swoje, ale razem.
Nie będę szczegółowo analizował wszystkich zmian — trochę ich jest, część na pewno omówią inni autorzy DOBITNIE — ale skupię się na istotnych dla mojego obszaru zainteresowań, czyli energetyce.
Zgodnie z zapowiedziami powstanie nowy — jak to już okrzyknęły niektóre media — „superresort” energii (Ministerstwo Energii — ME). Pisałem już o tym wcześniej, nie będę tego pomysłu krytykował, dostrzegam pozytywne aspekty tej decyzji. Oczywiście kluczowe tu będzie, jakimi kompetencjami będzie dysponował nowy minister — w tym jakie departamenty przejdą z innych ministerstw — bo wtedy będzie można powiedzieć coś więcej o potencjalnych szansach i korzyściach dla polskiej energetyki, choć zapewne trzonem będą jednostki likwidowanego resortu przemysłu (o czym poniżej).
To, co może niepokoić, to odesłanie nadzoru nad spółkami energetycznymi do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów (KPRM). Czyli jest resort, ale na dzień dobry z nieco wykręconymi rękami. I by była jasność: w tej konstelacji to rzeczywiście może mieć znikome znaczenie, bo wiemy, liczy się tylko kto, kogo, jak, za ile, ta spółka czy inna — a nie jaką filozofię zgodną wdrażać się będzie w tym ważnym obszarze gospodarki państwa. Z drugiej jednak strony, skoro inwestujemy w tworzenie specjalnego resortu, to nie pozbawiajmy go narzędzi.
Równie ciekawe jest, kto obejmie nowe ministerstwo. To Miłosz Motyka, 33-letnie „cudowne dziecko” PSL. To znaczy, cudowne na miarę tego ugrupowania — a to już każdy sam musi sobie odpowiedzieć, jak to rozumieć. I tu nawet nie myślę i nie chcę wchodzić w te tabloidowe złośliwości rozsiewane szeroko po „internetach” o nieco dziecinnej skłonności ministra do zabawy zawartością nosa.
Do nowego resortu Miłosz Motyka przechodzi z Ministerstwa Klimatu i Środowiska (MKiŚ), gdzie od 19 miesięcy piastował funkcję wiceministra. Specjalnych sukcesów tam nie zanotował, choć muszę przypomnieć, iż nawet mnie zdarzyło się pochwalić ministra Motykę za sprawność w skutecznym przeprowadzeniu poprawek mających złagodzić boleśnie odczuwane skutki transformacji energetycznej dla sektorów energochłonnych (np. górniczego i hutniczego), m.in. przez inne zdefiniowanie rozwiązań w ramach systemu rekompensat (w maju — m.in. po protestach central związkowych z branży górniczo-hutniczej). Spektakularnych porażek też właściwie nie było, choć powiedzmy sobie uczciwie: w resorcie kierowanym przez Paulinę Hennig-Kloskę, z wiceminister Urszulą Zielińską czy wiceministrem Mikołajem Dorożałą — jeżeli nawet by się zdarzały, to i tak nikt by tego nie zauważył. Tam wystarczyło być, nie wychylać się, trzymać się z dala od wymienionego trio, najlepiej by nikt nie mógł z nimi połączyć. Prawie jak w głośnej książce Jerzego Kosińskiego Wystarczy być.
Teraz dopiero zobaczymy, na co nowego ministra stać. Choć jedno z niepokojem warto zauważyć: pan minister wykazywał dużą aktywność przy wszystkich dyskusjach dotyczących wspierania energetyki wiatrowej. Jak na moją ocenę — za dużą.
By daleko nie szukać: w ubiegłym tygodniu, kiedy na posiedzeniu połączonych komisji senackich szaleli z poprawkami dwaj przewodniczący komisji — Waldemar Pawlak (PSL) i Stanisław Gawłowski (PO) — m.in. uchylając zapisy projektu tzw. „ustawy wiatrakowej” (projekt rządowy), definiujące strefy ochronne wokół lotnisk wojskowych, tras przelotów samolotów bojowych i terenów Natura 2000, to poprawki te autoryzował w imieniu rządu właśnie Miłosz Motyka. I żadnej refleksji, kontrpropozycji, apelu do wnioskodawców o zmianę poprawek.
To niepokoi i wskazuje, że program — jak nazywają złośliwi — „Wiatrak w każdym domu” będzie miał się świetnie. (O tym szerzej w moim tekście: https://dobitnie.pl/wiatraki-nawet-na-lotniskach-wojskowych-polski-senat-potrafi-wszystko).
Zostaje na swoim stanowisku wspomniana wcześniej Paulina Hennig-Kloska. Zachowane też będzie jej ministerstwo. Prawdopodobnie odejdzie część kompetencji (i departamentów) do nowotworzonego ME. Kiedy piszę te słowa, nie wiem jeszcze, jaki los spotka zastępców pani minister: Urszulę Zielińską i Mikołaja Dorożałę. Ale wiele wskazuje, że wspomniane supertrio pozostanie w komplecie. Wielu będzie zawiedzionych, ale niektórzy dziennikarze, komentatorzy i… kabareciarze będą mieli jeszcze sporo radości. Obywatele — mniej.
Wbrew wcześniejszym zapowiedziom zostaje też Ministerstwo Aktywów Państwowych (MAP). Tu także trzeba będzie zwrócić uwagę, jakie kompetencje zostaną w resorcie, a jakie przejdą do ME.Jak napisałem wcześniej — nadzór nad strategicznymi spółkami Skarbu Państwa (SSP) przejdzie do KPRM. Dla mnie to zła decyzja. Już o tym pisałem w jednym z ostatnich moich „Przeglądów” (SEPT), że to wprost pachnie politycznym nadzorem premiera i jego otoczenia nad SSP. Oczywiście, zawsze w III RP mieliśmy z tym problem — nie udało się stworzyć dobrego mechanizmu — ale teraz wprost otrzymujemy przekaz, że jednoosobowo decyduje premier. Tyle w tym dobrego, że przynajmniej nie będziemy się czarować opowieściami o kompetencjach niezależnych menedżerów etc. To znaczy — te opowieści dalej będą nam suflowane, ale chyba z mniejszym przekonaniem.
Żeby chociaż w premierze i jego otoczeniu widać było jakąkolwiek wolę dyskusji o modelu sprawowania zarządu nad strategicznymi SSP. Jakiś cień pomysłu. Wtedy mniej by mnie to martwiło. A tak — to tylko łup dla premiera i osób pokroju ministrów Grasia, Grabca et cons.
Funkcję szefa MAP otrzyma Wojciech Balczun — znany menedżer, aktywny też w SSP. Ostatnio prezes Agencji Rozwoju Przemysłu. Pamiętany jako szef kolei ukraińskich po obaleniu Wiktora Janukowycza w efekcie tzw. „Rewolucji godności”. Innym znanym menedżerem z Polski, jaki wtedy pojawił się na Ukrainie, był Sławomir Nowak. Jak to się skończyło, wszyscy pamiętamy. Ale podkreślmy, że w stosunku do Wojciecha Balczuna nie było żadnych zastrzeżeń tego typu. Uchodzi — nawet wśród przeciwników politycznych — za sprawnego menedżera.
Trudny obszar — wiadomo, SSP generują ogromne namiętności wśród polityków, tyle stanowisk, możliwości. Ciężko wykonywać dobrze obowiązki nie narażając się politykom koalicyjnym. A jeszcze związki zawodowe… Kto wie — może zabranie przez premiera nadzoru nad strategicznymi spółkami zdejmie część kłopotów z ministra? Może dla niego to nawet lepiej?
Tu odnotujmy, że Wojciech Balczun zastąpi na tym stanowisku Jakuba Jaworowskiego. Tak, Jakuba Jaworowskiego. Nie kojarzą Państwo? Ja też niespecjalnie…
I ostatnia sprawa — likwidacja Ministerstwa Przemysłu i odejście z rządu minister Małgorzaty Czarneckiej. Spodziewany ruch. Pani minister nawet trochę żal, bo nie zbierała zbyt wielu negatywnych opinii, ale miała jedną zasadniczą wadę — była bezpartyjna. A w naszej rzeczywistości, w tym systemie partyjno-politycznym, a szczególnie w tym układzie koalicyjnym, to duża wada. Obciążenie, z którym mało kto mógłby sobie poradzić. To przy okazji przestroga dla Wojciecha Balczuna.
Pani minister była też mało aktywna w mediach, dość nieporadna w nowoczesnym świecie komunikacyjnym, co w efekcie przyniosło jej słabą rozpoznawalność i jeszcze mniejszą popularność. Trzeba przyznać — próbowała, podejmowała czasem zaskakujące decyzje czy wyzwania, jak np. przeniesienie tworzonego ministerstwa do Katowic, do siedziby Polskiej Grupy Górniczej. Tyle że nic właściwie z tego nie wyniknęło. Coś, co miało być atutem, pewnym gestem wobec Śląska, szybko zginęło w bieżącym grzęzawisku. A już porażką były działania związane z próbą nadzoru nad energetyką i te niezrozumiałe zygzaki wokół energetyki jądrowej. Bo to trochę tak było z działalnością minister i jej resortu, że powstawała jakaś inicjatywa, coś się działo — ale szybko przestawało to kogokolwiek interesować.
W takiej sytuacji odejście Małgorzaty Czarneckiej nie wywoła żadnych większych emocji, a już na pewno nie wywoła awantur w ramach koalicji. Takie osoby zawsze najłatwiej poświęcić. Smutne.
Podsumowując ten fragmentaryczny — bo dotyczący obszaru energetyki — przegląd zmian w rządzie w ramach rekonstrukcji: chciałbym napisać, że te zmiany coś wniosą, poprawią. Że państwo zacznie lepiej działać, a energetyka złapie drugi oddech po wyraźnej zadyszce widocznej od ładnych kilku miesięcy.
Ale nie napiszę. Nie napiszę, bo nie mam tu żadnych złudzeń i właściwie zerową nadzieję na poprawę — choć potrafię przyznać, że np. Wojciech Balczun wydaje się ciekawą propozycją.
W sytuacji tak nisko ustawionego progu oczekiwań łatwiej też będzie przyjąć jakąkolwiek zmianę na lepsze. Ale w sytuacji, gdy nawet premier wygląda na człowieka, który robi tę operację wyłącznie z powodów taktyki zarządzania koalicją — a względy merytoryczne mają trzeciorzędne znaczenie — to dlaczego ja mam mieć inne oczekiwania?
Przecież gdyby potraktować rekonstrukcję poważnie, to pierwsza do zmiany w omawianym tu segmencie rządowym powinna być Paulina Hennig-Kloska z jej dream teamem. Ale akurat pani minister i jej ministerialni milusińscy zostają — no to ja też zostaję przy swojej bardzo krytycznej ocenie rządu, premiera i całej tej rekonstrukcji.
