Miał nie mieć sobie równych. Być przebiegłym jak lis, inteligentnym jak Sherlock Holmes, odważnym jak czterej pancerni i przystojnym… No bez przesady, chyba nawet jego własne wyobrażenie o samym sobie nie było na tyle oderwane od rzeczywistości, by mógł gdzieś dostrzec atrakcyjność swojej powierzchowności.
Ale przecież najważniejszy jest umysł. Jego błyskotliwość miała paraliżować przeciwników, olśniewać sojuszników i dławić w zazdrości wszystkich, którzy przyglądali się z boku. Zakulisowe gry, wspaniałe, tajne strategie oraz niespotykana polityczna intuicja miały dać mu wyjątkowe miejsce w polskiej polityce. Miał być zbawcą. Pociągać za sznurki, tworzyć narracje, kanalizować emocje czy też kreować trendy, które ostatecznie strąciłyby do politycznego piekła Jarosława Kaczyńskiego i cały ten jego PiS.
Gdy sam uwierzył w swoją wielkość i niemal nadprzyrodzone zdolności, postanowił wyjść z cienia. Taki talent nie może przecież wiecznie się ukrywać za plecami nieudaczników, którzy pełnymi garściami czerpali z jego wiedzy i doświadczenia. Dość miał już pracy na innych. Ożywiła się nadzieja, że jego gwiazda zaświeci pełnym blaskiem i przyćmi całą tę polityczną szarzyznę.
Z tą myślą wkroczył więc na scenę, by obudzić wśród lepszej części polskiego społeczeństwa poczucie, że Karol Nawrocki ukradł im wybory. To, z jakim upodobaniem ci wszystkie celebryci – aktorzy, sportowcy, artyści, profesorowie prawa – spijali słowa z jego ust, jak wielkie pokładali w nim nadzieje, jak bardzo chcieli mu wierzyć, utwierdziło go w przekonaniu o wyjątkowości.
Oto stworzył ruch, który gotów był zaprzeczyć prawdzie, demokracji, wolności i wbrew oczywistym faktom iść na zatracenie. Wystawić się na śmieszność i brać udział w błazenadzie, która nie tylko pozbawiona była szans powodzenia, ale przede wszystkim świadczyła o oderwaniu od rzeczywiści i rozumu. Zaproponował ludziom, by zademonstrowali swoją głupotę, a oni to z chęcią zrobili. Wiedział, że nie każdy ma taki dar, ale on – człowiek, który kiedyś przez tych ludzi nazywany była „faszystą”, a teraz stał się ich bożyszczem – posiadł go w sposób cudowny. Wydawało mu się, że znalazł kamień filozoficzny, Świętego Graala i klucz do ludzkich serc oraz umysłów.
Uwierzył, że może wreszcie wejść do politycznej gry o wszystko. Razem z kolegami odsunąć od władzy Donalda Tuska, którego traktował przecież jak trampolinę do prawdziwej kariery, i stanąć do ostatecznej, walnej bitwy z Jarosławem Kaczyńskim. Pokonać go wreszcie, by następnie w błyszczącej zbroi, z mieczem w dłoni zakrzyknąć: Oto ja, Roman, wielki zwycięzca. Pogromca wszystkich. Bijcie mi pokłony.
Wtedy właśnie z pięknego snu o potędze wyrwała go rzeczywistość. Wybory nie zostały sfałszowane, Polacy przestali wierzyć w jego brednie, a wielka szarża, która miała przynieść chwałę, spowodowała, że wyborcy odwrócili się jak od trędowatego. Pokazali, że nie chcą mieć z nim nic wspólnego. Powiedzieć, że brzydzą się nim, to jakby nie powiedzieć nic.
Została mu tylko garstka fanatyków, których stara się jeszcze karmić opowieściami, że wybory ukradli Jaszczur z Ludwiczkiem, no i może jeszcze z prof. Przemysławem Czarnkiem. Stał się symbolem przegranej, politycznym dzbanem, który nie rozumie otaczającego go świata. Uosobieniem obciachu, szamoczącym się w konwulsjach idiotyzmu, obłudy i kłamstwa.
Być może już wie, że kres jest blisko i pozostanie mu tylko zemdleć, i znów uciekać do Włoch. A może jeszcze dalej, bo wrogowie i oszukani sprzymierzeńcy nie darują mu niczego, a zwłaszcza milionów z Polnordu.
Mariusz Staniszewski
