Nie gęsi. Swój język mają. Choć – po prawdzie – to i gęsi mają swój język, tylko my go nie znamy. A swój znamy? Polak swój język kocha? Lubi? Szanuje? A może nie chce? Nie dba? Żartuje?
Co się dzieje z polskim językiem? Może to samo co z nami?
Zacznijmy od cytatu. „Gazeta Wyborcza” doniosła 23 czerwca 2025 roku za radiem RMF FM: „Joanna Mucha złożyła dymisję z funkcji wiceministerki edukacji narodowej”.
Obiektywnie rzecz ujmując, była onegdaj jedną z ładniejszych twarzy Platformy Obywatelskiej, zwłaszcza gdy w historycznych dniach Ciamajdanu śpiewała „Nie pucz, kiedy odjadę” z trybuny sejmowej, chcąc ją zamienić w sejmową estradę. I znów obiektywnie trzeba przyznać, że tamta interpretacja znanej piosenki biła wówczas rekordy oglądalności i generowała spontaniczne objawy radości widzów. Kto wie, może nawet pobiła oglądalność występu pani Madonny Ciccone na Stadionie Narodowym? A już z pewnością koszty sejmowego występu pos. Muchy były mniejsze, bo nikt go nie dofinansował pieniędzmi podatników na kwotę sześciu milionów złotych z budżetu Ministerstwa Sportu (które nigdy się nie zwróciły), jak to miało miejsce w przypadku warszawskiego koncertu Madonny Ciccone, nota bene dokładnie w rocznicę Powstania Warszawskiego. A przecież wtedy Joanna Mucha była właśnie ministrem sportu…
Minęło kilkanaście lat… Wiele się zmieniło. Joanna Mucha z Platformy Obywatelskiej przeszła do „Polski 2050”, a ze sportu do edukacji, do czego – zważywszy przytoczone fakty – od dawna miała inklinacje. Teraz znów może zaśpiewać „Nie płacz, kiedy odjadę”, choć i tak ani w obozie władzy, ani opozycji, nikt płakać nie będzie. Zmieniło się jednak coś jeszcze i to coś rzeczywiście istotnego. Wtedy była ministrem teraz – „wiceministerką”.
Kilkanaście lat temu jedynie (zresztą nieco dwuznacznie brzmiąca) „posłanka” zaczęła sobie torować drogę i zastępować w sejmowych fotelach dawną „panią poseł”. Hanna Suchocka była jeszcze jednoznacznie „premierem”. Ewa Kopacz i Beata Szydło także. Kobiety bywały ministrami i wojewodami. Gdy za rządu Jerzego Buzka ktoś zwrócił się do pani Krystyny Łukaszuk per „pani wojewodzino”, ta natychmiast ripostowała, że to ona jest wojewodą (podlaskim), nie zaś jej mąż – bo tylko wtedy byłaby rzeczywiście wojewodziną. Feminatywy szerzyły się, ale w sposób naturalny, wraz z feminizacja określonych zawodów. Od lat powszechnie mówi się przecież o lekarkach i nauczycielkach i nie ma w tym żadnej ideologii, żadnego językowo-politycznego trendu, a jedynie reakcja na świat realny i obiektywnie istniejące społeczne zjawiska. Prowadziło to zresztą do paradoksalnych sytuacji – no bo jak nazwać mężczyznę zatrudnionego przy pisaniu na maszynie do pisania? Maszynistą, czy maszynistką – bo to przecież dwa zupełnie odrębne zawody. A kobietę zatrudnioną przy prowadzeniu pociągu?
Feministki – i cały sterroryzowany przez nie świat Postępu – uznały, że każdy zawód i funkcja musi koniecznie mieć swój żeński odpowiednik. Po co? Pewnie żeby wyzwolić kobiety z jakichś gramatycznych oków zniewolenia, które ciążyły polskiej kobiecie niesłychanie. Niemal tak jak siatki na zakupy w PRL-u i dyskryminująco niski wiek emerytalny za poprzedniego Tuska i poprzedniego Kosiniaka-Kamysza, co wówczas właśnie naprawiono, lekką rączka nakazując kobietom pracować do emerytury siedem lat dłużej. Za to jednak mogły już zostać pilotkami (nie mylić z czapeczką), magisterkami (nie mylić z pracą magisterską w twardych okładkach) i księżynami (nie mylić z księżycami i księżniczkami), gdyby tylko udało się wprowadzić trochę więcej Postępu do Kościoła katolickiego.
Ideologiczne szaleństwo jednak rozpędziło się. Zawody, funkcje i tytuły – to było za mało. Wzięto się więc za nazwy urzędów, te konstytucyjne także. Jak złośliwe nowotwory zaczęły się zatem rozwijać, namnażać i przerzucać na wszystkie organy (państwa) „marszałkinie”, „premiery” (nie teatralne), „ministry” i tym podobne, o prezeskach już nie wspominając. Nikt widać nie zdołał wytłumaczyć tym językowym rewolucjonistom i rewolucjonistkom, że NAZWY organów pozostają niezmienne, bez względu na to jakiej płci jest ich substrat osobowy, zwłaszcza gdy konstytucja (lub inny akt normatywny) rezerwuje dla nich określone nazwanie. Jeśli więc jakaś dama składa przed Prezydentem RP ślubowanie, że „obejmując urząd ministra” czegoś tam, będzie to i owo czynić, to nie może dowolnie zmienić sobie słów roty tego ślubowania i z własnej woli objąć nieistniejący urząd „ministry” czy „premiery”. Jeśli tak zrobi, to w konsekwencji niewypowiedzenia przypisanych prawem słów ślubowania – urzędu nie obejmie, a jej akty urzędowe (w tym te kolegialne, całej Rady Ministrów) – mogą być dotknięte wadą nieważności. Oczywiście nad wszystkim powinny czuwać odpowiednie osoby w Pałacu Prezydenckim, z Szefem Kancelarii Prezydenta na czele (nawet jeśli jest nią „szefowa”) i do tego nie dopuścić, bo nie są tam one dla dekoracji i podniesienia walorów estetycznych uroczystości państwowych, tylko od czuwania, by wszystko przebiegło zgodnie z prawem. Zaprzysiężenie (ostatniego) rządu Donalda Tuska dowiodło, że tak nie jest, bo mimo nieprawidłowo wypowiedzianych rot ślubowań niektórych pań, nominację od prezydenta Andrzeja Dudy jednak otrzymały. Jakie będą tego skutki prawne w przyszłości? Ano, jeszcze zobaczymy…
Swoją drogą, chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że nawet gdyby cała Rada Ministrów składała się z mężczyzn, to nie stałaby się wówczas „Radem Ministrów”. Może to więc ma działać tylko w stronę jednaj płci? Z tymi płciami jednak trzeba uważać. Odkąd bowiem ktoś zadekretował istnienie kilkunastu (kilkudziesięciu?) namnażających się nowych „płci” to logiczne byłoby stworzenie odmiennych, specyficznych form gramatycznych dla każdej z nich. Tyle, że z tym już nawet najbardziej rewolucyjni rewolucjoniści językowi nie daliby już sobie rady. Wychodząc jednak naprzeciw tej oczywistej społecznej potrzebie, najbardziej przewidujący z postępowych postępowców zaczęli tworzyć już „osoby magisterskie”, „osoby doktorskie” i „osoby profesorskie”, a zatem terminy-wytrychy, które można by stosować nie do dziesiątek, ale setek nowych płci. Postęp wszak postępuje…
Przykład dymisji Joanny Muchy świadczy jednak o tym, że walka o nowy język (czy jeszcze polski?) i o nową kulturę (czy jeszcze kulturę?) nie tylko trwa (to truizm), ale – zgodnie z ustaleniami Wielkiego Językoznawcy Józefa Stalina – stale zaostrza się! Oto bowiem Joanna Mucha jeszcze tak niedawno powoływana była jako „wiceministra”, a odwoływana już jako „wiceministerka”. Nastąpiła więc – mówiąc językiem stosownym do wagi resortu – wtórna feminizacja urzędu, albo wręcz: dalsza postępowa ewolucja językowa determinująca zastosowanie meta-feminatywów. Jest zatem kolejny sukces. I teraz osoba ministerkowa (bynajmniej nie mistrzyni) resortu edukacji narodowej (tę nazwę też trzeba koniecznie zmienić) będzie się mogła wziąć za nasze dzieci…
Co zatem dalej będzie z polskim językiem, który przez wieki był ostoją kultury narodowej? To zależy po prostu od nas. Od tego jak będziemy mówić, a nie tylko – co. Nasz los będzie zatem losem naszego języka. A jest on forpocztą idei! To, jak mówimy, determinuje to, co myślimy i w rezultacie – kim rzeczywiście jesteśmy.
