Wśród wyborczej ciszy

Wśród wyborczej ciszy

blank

O czymże dumać na warszawskim bruku,

Przynosząc z miasta uszy pełne stuku,

Przeklęstw i kłamstwa, niewczesnych zamiarów,

Za późnych żalów, potępieńczych swarów…

– chciałoby się napisać w ten czas ciszy wyborczej, trawestując Mickiewicza. Błogosławiony czas. Bo daje chwilę wytchnienia. Narzuca milczenie i dystans. Cedant arma togae– choć na chwilę. Niech przynajmniej ta niedziela, tak ważna dla przyszłości Polski, tak bardzo polityczna, stanie się właśnie tym, czym być powinna – dniem wyjątkowym, świątecznym, zabijanym co tydzień przez swą powtarzalność i rutynę.

Paradoksalnie rzeczy najbliższe, najlepiej widać z daleka. Wtedy można odkryć to, co niezakryte, niby oczywiste…

Jest maj 2025 roku. Niedziela. Marrakesz. Maroko. Słońce leje się już na dobre z nieba. Stoję samotnie na przystanku autobusu linii 1. W niedzielę jeżdżą rzadziej. Iść, czy czekać? Miałbym do przejścia jakieś dwa, trzy kilometry. Niby niedaleko, ale po słonecznej stronie ulicy. A jeśli autobus mnie minie, gdy będę szedł? A jeśli nie przyjedzie? Dylemat. Wybieram najgorsze rozwiązanie: najpierw czekam na darmo dziesięć minut, a potem zniecierpliwiony i tak ruszam w drogę. Teraz spóźnię się już na pewno. Msza po angielsku zaczyna się za dwadzieścia minut… Trzeba było wcześniej wyjść z basenu. Albo w ogóle darować sobie pływanie. Wtedy zdążyłbym nawet na mszę po francusku, która była dużo wcześniej…

Idę szybkim, marszowym krokiem. Co chwilę oglądam się za siebie, czy czasem nie zobaczę jednak białej sylwetki autobusu. Żółte taksówki mijają mnie co jakiś czas. Macham na próżno. Wszystkie zajęte. Jednak jakaś żółta taksówka zwalnia. Zatrzymuje się kilkadziesiąt kroków przede mną. Podbiegam. Obok kierowcy siedzi kobieta. Nie wysiada. To nie może być pasażerka, bo wtedy siedziałaby z tyłu; nie obok nieznanego kierowcy. Może więc żona? Pytam, czy zawiezie mnie w okolice placu Wolności, albo placu 16 Listopada. To prosto jak strzelił. Kierowca zaprasza. Siadam z tyłu. Jedziemy.

Dopytuje, gdzie konkretnie chcę dojechać.

– Do kościoła – odpowiadam. – Dziś niedziela.

Podaję dokładny adres.

– Ale jest jeszcze jeden kościół, bliżej – mówi kierowca.

– Tak, ale to kościół protestancki, a ja jadę do katolickiego.

– A jaka to różnica? – pyta zza kierownicy taksówkarz.

No właśnie, jaka? Jak w kilku słowach przedstawić marokańskiemu taksówkarzowi różnicę? Czy skupić się na kwestiach doktrynalnych, czy zewnętrznych, a może historycznych? Mówię coś o predestynacji, świętych, Lutrze i prymacie papieża, co mieszka w Watykanie.

Wie! Przecież chrześcijanie właśnie wybrali sobie nowego papieża, Amerykanina. Na moje szybkie wyjaśnienia kiwa głową, że rozumie.

– My musimy odbywać pielgrzymkę do Mekki, a wy do Watykanu – stwierdza. – A prawosławni nie muszą, bo to protestanci.

Tłumaczę, że z prawosławnymi poróżniliśmy się jeszcze wcześniej niż z protestantami i żeby nie wyszło na to, że to tylko chrześcijanie co i rusz się dzielą, robię paralelę do szyitów i sunnitów.

– Szyici! – kierowca wymownie machnął ręką, jakby zaznaczając, że nie ma co w ogóle o nich mówić. Rozmawiamy więc jeszcze chwilę o chrześcijaństwie i islamie, szybko odnajdując nieskomplikowany wspólny mianownik: najważniejsze, by ludzie wierzyli w Boga i byli dla siebie dobrzy.       

Taksówka zatrzymuje się przed kościołem. Msza dokładnie za minutę. Nie spóźniłem się.

– Ile płacę? – pytam.

– Nic – odpowiada. – Dobrej niedzieli!

Na siłę wciskam mu kilka dirhamów.

Kościół, jak wszystkie budynki w Marrakeszu, jest ceglasto-różowy, w kolorze nazywanym nawet „rouge Marrakech”. Trochę jakby neoromański, trochę jakby mauretański. Wysoka wieża z krzyżem różni się od wieży meczetu, który stoi dokładnie naprzeciwko, dosłownie pięćdziesiąt metrów obok, po drugiej stronie ulicy. Kościołem zajmują się ojcowie franciszkanie. Na mszy po angielsku tłumu nie ma. Jest spokojnie i stonowanie. Na mszy po francusku bywa tłoczno. I głośno. I tanecznie. Tam dominują dziewczyny z Czarnej Afryki. W niedzielę wielkanocną tańczyły i śpiewały. Kościół przypominał bardziej dyskotekę. Kolorowy korowód połączył się w pewnym momencie jakby w dziecięcą kolejkę i z okrzykami i śpiewem ruszył między ławkami, porywając kolejnych wiernych, nie wyłączając zakonników, którzy załapali się jako środkowe wagoniki.

Teraz pierwsze czytanie po angielsku ma jakiś człowiek w średnim wieku w dżinsach i wyciągniętej białej koszulce, na której (także po angielsku) wyraźnie napisano, że jest Irlandczykiem. Potem czyta siostra zakonna. Sądząc po wyglądzie – z dalekiej Azji. Kazanie odczytuje z kartki ksiądz, z wyraźnie nieangielskim akcentem. Okazuje się, że to Polak… z Peru. Pewnie zna nowego papieża Leona. Śpiewa mały chórek trzech Murzynek w afrykańskich strojach i z imponującymi fryzurami, wsparty głosem ich korpulentnej krajanki w habicie. Przy komunii jedni klęczą, inni stoją, jeszcze inni przyklękają na chwilę. Ksiądz podaję Komunię do ust albo na rękę. Rozmaicie… 

Matka Boska Częstochowska wisi w bocznej nawie, obok figury Matki Boskiej z Gwadelupy. Tabernakulum w kształcie mauretańskiej bramy lśni od złoconego mosiądzu. Ale bryła wnętrza ma w sobie coś z Asyżu. Krzyż świętego Franciszka rozpościera się nad ołtarzem, za którym wymalowano sceny z jego życia. Wśród nich ta, w której Franciszek rozmawia z sułtanem. Ich ręce dotykają się. Przed nimi płonie ogień, gotowy do średniowiecznej próby wiary. W absydzie za ołtarzem króluje malowidło lub fresk, na którym na tle dalekich gór Atlasu i bliskich murów Marrakeszu z charakterystyczną sylwetką minaretu meczetu Al-Koutoubia (z końca XII wieku!) stoi pięciu zakonników od świętego Franciszka. To tu właśnie stracono ich w 1220 roku i dlatego namalowano ich z palmowymi gałązkami symbolizującymi męczeństwo. Głosili chrześcijańską naukę po meczetach, uznając islam za jedną z chrześcijańskich herezji, od których roił się wówczas średniowieczny świat. Nie od razu spotkała ich śmierć. Najpierw wyrzucono ich z meczetów i zabroniono nawracać słowem. Potem wywieziono do Marrakeszu. Ale się nie posłuchali… Czy ośmielili się nawracać w samym meczecie Al-Koutoubia, którego minaret sięgał nieba i był wówczas najwyższy w krainie Maurów? Niewykluczone. Gdy ścięte głowy towarzyszy Franciszka ku przestrodze innym wleczono w worku po placu Jemaa el-Fnaa, gdzie już tysiąc lat temu dokonywano egzekucji, zgłosił się kupiec, który ich szczątki-relikwie odzyskał i wywiózł do Coimbry. Spoczywają tam po dziś dzień. Także po dziś dzień króluje nad Marrakeszem minaret Al-Koutuobia, choć nie jest już najwyższy w Królestwie Maroka. Kilkadziesiąt lat temu król Hassan II wybudował wyższy. W Casablance. Dziś to najwyższy minaret na świecie. A franciszkanie? Wrócili do Maroka. Działają. Ale jakby bardziej przykładem, niż słowem. 

Msza skończyła się. Muezzin z przeciwka zaczął wzywać na modlitwę. Przed kościołem stał marokański policjant w nieskazitelnym mundurze. Uśmiechnąłem się do niego. Podziękowałem, że pilnuje.

– Dobrej niedzieli – odpowiedział, podając mi rękę.  

blank

Fot. Jan Majchrowski. Kościół Świętych Męczenników w Marrakeszu (Maroko)

blank
Autor tekstu
Jan Majchrowski

Jan Majchrowski

Jan Majchrowski (ur. 1964 w Warszawie) – prawnik, politolog, pisarz, prof. UW, były sędzia Sądu Najwyższego

Wyszukiwarka
Kategorie
Jan Majchrowski

Jan Majchrowski

Jan Majchrowski (ur. 1964 w Warszawie) – prawnik, politolog, pisarz, prof. UW, były sędzia Sądu Najwyższego

blank
Pobierz artykuł w PDF
Czytaj więcej
blank