Nowy kanclerz Niemiec Friedrich Merz postawił sobie za zadanie przywrócenie wielkości Niemiec w Europie i na świecie. Tyle tylko, że przy obecnym kierunku rozwoju tego kraju to koncepcja skrajnie niebezpieczna. Jeśli nikt mu nie przeszkodzi, Berlin pociągnie Europę na samo dno.
Gdyby nie historyczne skojarzenia, Merz mógłby na swoje sztandary wpisać hasło: „Make Germany great again”. Wie jednak, że skojarzenia byłyby zbyt jednoznaczne, więc wybiera raczej rolę przywódcy Unii Europejskiej. Dlatego jednoosobowo próbuje na przykład negocjować z prezydentem USA Donaldem Trumpem zniesienie ceł między Ameryką a UE.
Jednak uznanie kanclerza Niemiec za bezapelacyjnego lidera Europy jest dla całej Wspólnoty, a szczególnie Polski i całego naszego regionu, skrajnie niebezpieczne. Oto kilka głównych powodów.
Przestarzały model gospodarczy
Na naszych oczach niemiecka gospodarka traci swoje znaczenie. Model zbudowany na interwencjonizmie państwowym i sterowaniu przez rząd kierunków rozwoju najpierw zaprowadził ten kraj na szczyty dobrobytu, by teraz ciągnąć go w dół.
W skrócie – niemiecki model rozwoju polegał na stworzeniu silnego przemysłu maszynowego, głównie samochodowego. Na importowaniu tanich surowców (głównie z Rosji), taniej sile roboczej (w Chinach, ale także w Europie Środkowej), która dostarczała części do produkcji skoncentrowanej w Niemczech. Takie funkcjonowanie zapewniało naszemu zachodniemu sąsiadowi dobrobyt przez kilka dekad. Nawet jeśli pojawił się kryzys – jak pod koniec rządów Helmuta Kohla – to reforma systemu ubezpieczeń i obniżenie kosztów pracy powodowały, że prosperity wracało.
Ubocznym skutkiem tej polityki był jednak transfer technologii. Chińczycy, czyli przez lata główny dostawca części i podzespołów do niemieckich zakładów, zbudowali więc nowoczesne fabryki i sami zaczęli wytwarzać produkty najwyższej jakości. Najpierw przejęli niemiecki przemysł OZE – panele fotowoltaiczne i pompy ciepła – a następnie wkroczyli do najważniejszej dla Berlina branży, czyli motoryzacji. Na dodatek Chińczycy nie skupiali się wyłącznie na kopiowaniu samochodów Volkswagena, ale rozwinęli także nowoczesne gałęzie cyfrowe. Dzięki temu samochody z Państwa Środka okazują się znacznie bardziej zaawansowane technologicznie od niemieckich.
Gdyby rząd w Berlinie był w stanie zmienić model rozwoju, gdyby zliberalizował przepisy oraz uwolnił rynek, zmusiłoby to niemieckie koncerny do szybkiej transformacji technologicznej. Jest jednak odwrotnie. Nowy kanclerz, podobnie zresztą jak poprzedni, stara się transferować unijne pieniądze do niemieckich firm, by zachować przewagę gospodarczą nad resztą Europy. Oczywiście zastrzyki gotówki, na przykład na budowę czołgów, samolotów czy haubic – na pewien czas dadzą wytchnienie koncernom, ale jednocześnie pogłębią ich zacofanie. Nie zmuszą do zmiany struktury, unowocześnienia produkcji, wdrażania najnowocześniejszych technologii czy tworzenia innowacyjnych centrów badawczych.
Istota niemieckiego myślenia o gospodarce to zachowanie miejsc pracy, stabilności społecznej, obecnego poziomu dobrobytu bez dodatkowych wstrząsów. Na ten spokój musi się zrzucić cała Europa – także Polska.
Jeśli jednak największa gospodarka UE nadal będzie tracić dystans do USA, Chin i Japonii to – przy obecnych narzędziach unijnej biurokracji do wpływania na gospodarki krajów członkowskich – w dłuższej perspektywie kryzys dotknie to całej Wspólnoty. Z powodów rosnących kosztów utrzymania spokoju w Niemczech i utraty konkurencyjności gospodarek ściśle powiązanych z tym krajem (czyli niemal wszystkich w UE) wszędzie będzie narastał kryzys.
Nadziei na zmianę tej sytuacji nie widać, gdyż Berlinowi udało się podporządkować unijną politykę własnym potrzebom. Jeszcze do niedawna głos sprzeciwu wobec takiej sytuacji płynął z Warszawy, ale tę sprawę udało się Niemcom załatwić 15 października 2023 r. Bez silnej koalicji domagającej się zmian w unijnej polityce Berlin będzie nadal dominował.
Europa Środkowa jako strefa wpływów
Wizyta Friedricha Merza w Warszawie była okazją do nowego otwarcia w relacjach polsko-niemieckich, ale też korekty polityki Berlina wobec Europy Środkowej. Nic takiego nie nastąpiło. Z jednej strony nie chciał tego kanclerz Niemiec, z drugiej żadnych propozycji nie zgłosił premier Rzeczpospolitej. Wręcz przeciwnie, wszyscy zobaczyliśmy, że Merz traktuje Donalda Tuska jako lennika. Rzucało się w oczy, że szef niemieckiego rządu przyjechał do Warszawy tylko po to, by potwierdzić tę zależność.
Tusk nie poddał negocjacjom żadnej kwestii, która jest dla Polski istotna:
– przerzucania imigrantów z Niemiec do Polski,
– konieczności wypłaty naszemu krajowi reparacji za zbrodnie II wojny światowej,
– absurdalnych przepisów klimatycznych, które dławią polską gospodarkę,
– udziału naszego przemysłu zbrojeniowego w rozbudowie europejskiego potencjału militarnego,
– odejścia od systemu ETS i ETS2, który powoduje ogromny wzrost cen energii, a co za tym idzie zubożenie Polaków.
Całkowity brak asertywności polskiego premiera wynika z roli, jaką przyjął w relacjach z Berlinem. Tusk sam uznaje, że interesy Niemiec są nadrzędne, gdyż decydują o stabilności i powodzeniu całej Unii. Problem w tym, że im większy wpływ Berlin wywiera na Wspólnotę, tym staje się ona słabsza. Szczególnie zaś dotyczy to Europy Środkowej, która ma strategiczne znaczenie dla bezpieczeństwa Europy, jej stabilności oraz rozwoju gospodarczego.
Jeśli rząd Polski – największego i najsilniejszego państwa regionu – pozwoli Berlinowi na swobodne kreowanie polityki w tej części kontynentu, będzie to oznaczało, że sami uznajemy się za niemiecką strefę wpływów. Bez możliwości kreowania polityki. Historia pokazuje, że tego rodzaju koncepcje zawsze kończyły się dla narodów Europy Środkowej tragedią, która ostatecznie rozlewała się dalej.
Właśnie podkreśleniu takiej dominacji służyła wizyta przywódców Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii i Polski w Kijowie. Ponieważ premier Tusk został zupełnie i ostentacyjnie zmarginalizowany, pierwsze skrzypce, jako szef rządu najważniejszego państwa w tej części Wspólnoty, odgrywał Friedrich Merz. Wspólny telefon do prezydenta USA miał być dowodem na to, że Europa może odgrywać w zakończeniu konfliktu rosyjsko-ukraińskiego znaczącą rolę. W naturalny sposób przywództwo przypada tu właśnie kanclerzowi Niemiec.
Dla Polski i krajów znajdujących się między Berlinem a Moskwą jest to wizja złowieszcza, gdyż oddaje inicjatywę kreowania polityki i podziału zysków między te dwa państwa. Dla Niemiec to strategiczne i oczywiste dążenie. Dla Polski sygnał nadciągającej katastrofy.
Wypychanie Ameryki
Dążenie do większego upodmiotowienia Niemiec w polityce regionu musi w dłuższej perspektywie oznaczać wypychanie z kontynentu Stanów Zjednoczonych. Berlin znajdzie tu wielkich sojuszników – Francuzów czy Holendrów – dla których Wuj Sam zawsze był uciążliwy. Znosili go tylko dlatego, że realnie zagrażał im Związek Sowiecki.
Dzisiejsza Rosja – nawet jeśli zgłasza pretensje neoimperialne – nie ma już ambicji niesienia komunistycznej rewolucji na cały świat, ale raczej powrót do koncepcji carów. Czyli Rosji, jako kraju decydującego o losach mniejszych państw. Szczególnie na Zachodzie. Taka Rosja jest dla Francuzów i Niemców idealnym partnerem, by na nowo zaprojektować architekturę bezpieczeństwa i podzielić strefy oddziaływania. Z oczywistych powodów nie ma tu miejsca na obecność Ameryki, gdyż jest za silna, by traktowała każde z tych państw z osobna jako pełnoprawnych partnerów.
Bez ingerencji Waszyngtonu Paryż, Berlin i Moskwa mogą stworzyć porozumienie, które będzie przypominało nieco porządek z XIX wieku, gdy mocarstwa te grały wspólny koncert. W takiej układance nie ma jednak miejsca dla silnej Polski, niezależnej od Moskwy Ukrainy, Trójmorza, Grupy Wyszehradzkiej czy innych lokalnych inicjatyw, które mają budować podmiotowość mniejszych krajów. Cała władza ma zostać oddana w ręce dwóch – trzech ośrodków. Mniejsze państwa można dyscyplinować za pomocą przepisów unijnych, dzielenia wspólnego budżetu, oskarżeń o łamanie praworządności, wolności słowa, unieważniania wyborów itp.
Polsce rozwój i wzrost znaczenia gwarantuje sytuacja, w której żaden kraj Unii Europejskiej nie ma silniejszej pozycji na kontynencie niż Stany Zjednoczone. To one pozostają gwarantem stabilizacji i bezpieczeństwa, a także równowagi między państwami Europy Środkowej oraz Niemcami, Francją i Rosją.
