Brudna i brutalna kampania wyborcza Platformy Obywatelskiej miała pokazać niebezpieczne oblicze Karola Nawrockiego. Zamiast tego obnażyła patologię władzy, która ochoczo sięga po bandziorów, by zniszczyć politycznych przeciwników.
Polska polityka od upadku komunizmu nie zeszła tak nisko. Kampania wyborcza przypomina raczej zmagania w postsowieckiej republice niż w kraju członkowskim Unii Europejskiej, aspirującym do roli regionalnego lidera. Użycie służb specjalnych, które wykorzystały teczkę personalną Nawrockiego, by następnie zmanipulować jej zawartość, było już dowodem na głęboki kryzys państwa i demokracji. Do tej pory politycy raczej uznawali, że są sfery, które powinny być wyjęte z politycznej naparzanki. Z dwoma wyjątkami wszakże. Pierwszy to słynna szafa Lesiaka, czyli gromadzenie przez Urząd Ochrony Państwa (poprzednik ABW) materiałów na temat prawicowej opozycji w celu jej dezintegracji. Drugi to wyeliminowanie z wyborów prezydenckich Włodzimierza Cimoszewicza, lidera sondaży, który wydawał się głównym rywalem Donalda Tuska do objęcia stanowiska. Był to rok 2005 i ostatecznie Tusk przegrał z Lechem Kaczyńskim, co obecny premier przeżył bardzo ciężko, a w znacznym stopniu do dziś się z tego nie otrząsnął. Teraz służbami specjalnymi w dużej mierze kierują ci sami ludzie lub ludzie wywodzący się z tego samego środowiska, którzy stali za wspomnianymi operacjami. Zaangażowanie to więc nie może być do końca zaskoczeniem, choć można było mieć nadzieję, że jednak polski system polityczny na tyle dojrzał, byśmy wszyscy nie musieli już żywić podobnych obaw.
Teraz jednak władza poszła znacznie dalej. Do walki z politycznymi przeciwnikami zostali zaangażowani gangsterzy i społeczny margines. Tak przecież można postrzegać Mateusza Murańskiego, mitomana, który obraża ludzi i bije się w klatkach, ale także anonimowych przestępców, na których powołuje się współpracujący z władzą Onet. Używanie społecznych lumpów do walki politycznej zawsze było charakterystyczne dla systemów totalitarnych. Właśnie po takich ludzi chętnie sięgali komuniści, naziści czy na przykład islamscy fundamentaliści. Dla nich angażowanie w polityczną walkę zawsze jest szansą do awansu, daje możliwość wspięcia się w społecznej drabinie. Dla patologicznej władzy to sojusznik nieoceniony – nie tylko chętnie wykonujący najgorsze zlecenia, ale także budzący postrach. Nawet jeśli lumpy ubierze się w garnitury czy mundury, i tak pozostaną tymi samymi zbirami.
Donald Tusk sięgający po opowieści takiej właśnie postaci, by zaatakować Karola Nawrockiego, a raczej zdemobilizować jego elektorat, zszedł właśnie do poziomu kacyka wysługującego się lumpami. Pokazał, że nie ma dla niego żadnych barier etycznych czy estetycznych. Udowodnił sens słów, jakie wypowiedział podczas niedzielnego marszu. Krzyczał wówczas, że „Polską rządzą polityczni gangsterzy”. Miało to być przejęzyczenie, ale było raczej złowieszcza diagnozą rzeczywistości.
Premier i jego obóz, próbując uwikłać Karola Nawrockiego w gangsterskie historie, sami zamienili się w politycznych gangusów, którzy co prawda założyli eleganckie ubrania, piją drogie alkohole, ale w środku nadal pozostali, kim byli zawsze.
Mariusz Staniszewski
