Oto punkt zwrotny! Tomasz Lis obraził marszałka Hołownię. Znieważył go. Nazwał brzydko słowem na „s…” i znowu nazwał „Kałownią”. Stało się coś, co w polskich mediach po prostu się do tej pory nie zdarzało. Nie zdarzało się Tomaszowi Lisowi. Przecież zawsze był taki kulturalny.
Komentatorzy podzielili się. Niektórzy uważają, że to efekt chorobowy i nie wolno Lisa krytykować, bo tylko może mu się od tego pogorszyć. Może w ogóle to ubliżanie innym ma dla pana Tomasza efekt terapeutyczny i powinniśmy zaapelować o więcej.
Drudzy twierdzą, że jednak tak nie wolno. Co prawda nie przeszkadzało im kiedyś „osiem gwiazdek”, Marta Lempart fizycznie plująca w twarze policjantom i przyjmowana z pochwałami przez Donalda Tuska, nie przeszkadzał wicenaczelny „Gazety Wyborczej”, niejaki Wieliński, regularnie nazywający konserwatystów per „sk…y”, no ale tym razem sprawa dotyczy marszałka Hołowni, który jeszcze rok temu był taki kochany i taki słodki.
Jeszcze inni zwracają uwagę, że marszałek Hołownia się zepsuł i dobrze mu tak, a dzielny Lis robi tylko dobrą robotę, by inni się bali. Nie wszyscy oni są po udarach.
Co więcej, Tomasz Lis był owszem, niegdyś, gdy jeszcze był zdrowy, taki kulturalny — ale tylko wtedy, gdy rozmawiał ze swoimi. Gdy z miną zasłuchanego filozofa pochylał się w swoich programach telewizyjnych, z brodą podpartą mądrze ułożoną ręką, nad mądrościami płynącymi z ust Michnika, Kwaśniewskiego, Jaruzelskiego albo Balcerowicza.
W stosunku do tych, których Lis miał gryźć, był jednak dokładnie taki sam. Nie dostrzegam wielkiej zmiany jakościowej spowodowanej udarami. One owszem, wpływają na kłopoty z mową, których — jako marny, ale jednak chrześcijanin — Lisowi współczuję. Natomiast on przecież zawsze tak robił.
Całkiem zdrowy Lis regularnie drwił z pilotów i Lecha Kaczyńskiego, którzy „do spółki” mieli spowodować wypadek, co tak do dzisiaj bawi pana Tomasza. W pełnej formie, jako naczelny jeszcze wówczas „Newsweeka”, radził Magdzie Ogórek, by powiększyła biust, to zagra w pornosach; mobbował dziennikarki, a potem macał przez dziury w dżinsach malujące go makijażystki. Panu Tomaszowi przecież wolno wszystko. Tyle telefonów wykonał w swoim życiu, by kogoś skądś zwolniono. Czymże przy takim wielkim człowieku jest taka mała mejkapistka? Powinna być wręcz dumna, że taki gigant próbuje włożyć łapska pod jej majtki.
Tomasz Lis zawsze taki był. Za to dostawał te wszystkie Grand Pressy, studenckie MediaTory, Wiktory i cały ten inny celebrycki szajs. Jest takim samym degeneratem jak środowisko, które go wywindowało na bóstwo medialne. Idealnie pasował do robiących kariery dzieci esbeków, ludzi z sopockiej Zatoki Sztuki, wilanowskiej zatoki czerwonych świń i pobliskiego, późniejszego Miasteczka Wilanów — wychowanego przez nich korpoproletariatu.
Więc nie wiem, o co ta cała afera? Coś się zmieniło?
