Wiatraki już nie kręcą?

Wiatraki już nie kręcą?

blank

 

 

To już nie jest tak, że wiatraki to „samo dobro”. Słyszymy o analizach, decyzjach, a nawet protestach przeciw tego rodzaju inwestycjom. Wątpliwości mają nawet w Niemczech, w końcu w samym sercu energetycznej rewolucji.

Uważny obserwator rynku energetycznego może odnieść wrażenie, że w ostatnim czasie dyskusja o energii wiatrowej jest jakby bardziej wyważona. I tylko u nas rząd i podległe jednostki stoją na straży pryncypiów wiatrakowej odnowy i jak V Plenum KC PZPR ogłaszało w październiku 1987 r. konieczność realizacji drugiego etapu reformy, tak teraz słyszymy o konsekwentnym wprowadzaniu ustawy zwanej przez złośliwców „wiatrak w każdym domu”.

Który wskaźnik?

A wątpliwości jest co raz więcej. Oto Polski Instytut Ekonomiczny (PIE) opublikował Raport „Przekroczyć LCOE. Obliczanie kosztów energii w formowaniu polityk energetycznych”.

(https://pie.net.pl/najpopularniejszy-sposob-liczenia-kosztow-wytwarzania-energii-nie-uwzglednia-systemowych-wyzwan-rozwoju-oze/)

Na co zwracają uwagę autorzy raportu? Na dość oczywistą kwestię, że dyskusja o opłacalności inwestycji w tzw. Onshore (wiatraki posadowione na lądzie) i Offshore (farmy morskie) powinna uwzględniać wszystkie okoliczności towarzyszące uzyskaniu przedmiotowej energii. Innymi słowy, nie powinniśmy ograniczać kalkulacji do technicznego kosztu wytworzenia energii przez dane źródło, ale patrzeć systemowo, i dostrzegać inne koszty konieczne dla prawidłowego funkcjonowania w systemie elektroenergetycznym jednostek napędzanych wiatrem. Eksperci zwracają uwagę przede wszystkim na koszty związane z koniecznością utrzymywania mocy dyspozycyjnych opartych na konwencjonalnych źródłach (koniecznych jako zabezpieczenie niestabilnych OZE), a także wspominają o podwyższonych dla OZE kosztach utrzymywania sieci elektroenergetycznych i kosztach spowodowanych nadpodażą energii elektrycznej.

Dzieje się tak dlatego, że do kalkulacji ekonomicznych używa się z reguły tzw. wskaźnika Levelised Cost of Electricity (LCOE), który skupia się na podstawowym koszcie wytworzenia energii w oderwaniu od strukturalnego ujęcia, koniecznego dla jakichkolwiek inwestycji dotyczących systemu elektroenergetycznego. Owszem, wskaźnik LCOE może być pomocny w dyskusji o ekonomicznej stronie danej inwestycji w energetyce, ale nie może być argumentem ważącym, a już na pewno nie jedynym branym pod uwagę. A tak często się dzieje, co jest bardzo reprezentatywnym przykładem braku rzetelności w dyskusji o ekonomicznej stronie wprowadzania do obrotu gospodarczego energii z OZE. Ile razy słyszeliśmy argumenty, głównie polityków, o taniej energii z wiatru, że wiatr nic nie kosztuje, że gdybyśmy mieli więcej OZE to energia dopiero byłaby tania? U ich źródła bardzo często są wybiórczo agregowane dane, czemu służy m.in. nadreprezentacja w kalkulacjach ekonomicznych wskaźnika LCOE.

Niemcy żegnają offshore

Analitycy PIE proponują, by kalkulacje oparte o wskaźnik LCOE zastępować, a przynajmniej uzupełniać o analizy realizowane przy wykorzystaniu innych wskaźników, głównie VALCOE (Value Adjusted Levelized Cost of Electricity) czy LCOLC (Levelised Cost of Load Coverage). Jak wspomniałem, pozwalają one na objęcie w pełniejszym wymiarze niezbędnych elementów wpływających na koszt wytworzenia energii, także w ujęciu systemowym.

Tu na marginesie dodam, że przy uwzględnieniu realnych kosztów wytworzenia energii z farm wiatrowych powinno się uwzględniać także pełen koszt wszelkich subwencji, dotacji, systemów wsparcia dla OZE. O tym analitycy PIE właściwie nie wspominają, szkoda, bo to też znaczący element, który powinien być uwzględniany w dyskusji o ekonomicznej stronie funkcjonowania tego sektora energetyki. Tym niemniej przedmiotowy materiał jest cennym źródłem wiedzy i Polskiemu Instytutowi Ekonomicznemu należą się podziękowania.

Z konkluzjami Raportu PIE korespondowała sensacyjna informacja o decyzji niemieckiego operatora o zamknięciu i rozbiórce morskiej farmy wiatrowej Alpha Ventus koło wyspy Borkum na Morzu Północnym. Była to pierwsza niemiecka morska farma wiatrowa, przedmiot nieskrywanej dumy naszych zachodnich sąsiadów. Dwanaście urządzeń o mocy ok. 60MW uruchomionych w 2010 r. z założeniem pracy do roku… 2035. Co się stało, że podjęto decyzję o zamknięciu 10 lat przed pierwotnie przyjętym terminem? Czyżby słynący z zaradności niemieccy przedsiębiorcy mogli dopuścić się takiej niegospodarności? A przecież koszt budowy to ok. 250 mln Euro.

Wyjaśnienie jest dość proste i oczywiste, ale tworzy jednak nową jakość w dyskusji o ekonomicznej stronie inwestowania w OZE. Mianowicie z końcem 2024 r. skończył się okres subsydiowania energii produkowanej w tym zespole przez niemiecki rząd. A w realiach bardziej konkurencyjnych energia produkowana w ten przedmiotowy sposób nie miała szans w grze rynkowej. Koszt produkcji znacznie przewyższał cenę sprzedaży, stąd szybka decyzja o zamknięciu farmy. Co ciekawe, komentatorzy w Niemczech mówią, że to nie ostatnia taka decyzja. Bo ilekroć kończyć się będą fundowane hojnie przez państwa systemy wsparcia takich przedsięwzięć, wtedy kończy się ich biznesowy sukces. OZE w formule energii wiatrowej lub solarnej bez bajońskich kwot wsparcia publicznymi środkami nie ma właściwie ekonomicznej racji bytu. Piszę to tak a’propos wszystkich płomiennych krytyków wspierania przez państwo sektora górniczego i energetyki opartej na paliwach kopalnych.

Już tylko Polska maszeruje?

Omawiając temat morskich farm wiatrowych warto zwrócić uwagę na podjętą pod koniec ubiegłego roku decyzję władz Szwecji o wstrzymaniu 13 takich projektów. Zdecydowały względy obronne. Zdaniem resortu obrony farmy zakłócają prawidłowe funkcjonowanie systemów obronnych m.in. utrudniają zdolność reakcji na nadlatujące wrogie obiekty. Jednocześnie przedstawiciele rządu poinformowali o dalszym wsparciu podobnych przedsięwzięć, ale będzie się to działo zawsze przy uwzględnieniu prymatu bezpieczeństwa państwa.

Trzeba przyznać, że decyzja władz Szwecji otwiera nowe pole dyskusji o realizacji inwestycji offshore, ale także i onshore. Dotąd interes militarny państwa, czy szerzej ujmując, bezpieczeństwa systemów obrony nie był raczej uwzględniany przy analizach dotyczących kolejnych takich inwestycji, przynajmniej w naszym kraju. A jeżeli już, to był zbywany w rutynowy sposób. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że żyjemy w bardzo niespokojnych czasach, wojna przestała być tematem znanym wyłącznie z książek historycznych czy serwisów informacyjnych opisujących odległe państwa. Dzisiaj bezpieczeństwo Polski znów staje się priorytetowym zadaniem i warto zwracać uwagę na doświadczenia naszych sojuszników.

No właśnie, a co u nas? My raczej intensyfikujemy marsz w przeciwnym kierunku. Dużego przyspieszenia nabrały prace legislacyjne nad tzw. „ustawą wiatrakową” (dotyczy to lądowych farm wiatrowych). Rząd przyjął projekt ustawy w trybie obiegowym, co nie jest raczej standardowym działaniem. Projektem jeszcze będziemy w DOBITNIE się zajmować, tu jedynie przywołam wypowiedź Pani Minister Henig-Kloski w serwisie X:

To krok w stronę tańszej energii elektrycznej dla Polek, Polaków i polskich firm. Ustawa przyspieszy inwestycje w OZE i zwiększy bezpieczeństwo energetyczne kraju, utrzymując komfort życia mieszkańców”.

Godny pozazdroszczenia optymizm, oto otrzymujemy gwarancję tańszej energii i bezpieczeństwo. Znając jednak wcześniejsze dokonania Pani Mister, także w zakresie „ustawy wiatrakowej” to czy możemy tak wierzyć na słowo? Czy wszystko zostało rzetelnie policzone, a interes bezpieczeństwa państwa, także ten obronny, należycie uwzględniony? A interes mieszkańców, którzy znajdą się w bezpośrednim oddziaływaniu nowobudowanych farm wiatrowych? Protesty zaniepokojonych mieszkańców w kilku miejscach w Polsce wskazują, że chyba nie wszyscy podzielają entuzjazm Pani Minister.

Odnosząc się już wprost do morskich farm wiatrowych, też ostatnio sporo się działo. W lutym rozpoczęły się prace budowlane przy pierwszej polskiej instalacji offshore. Orlen z dumą obwieścił, iż już w 2026 r. popłynie pierwszy wytworzony w ten sposób prąd. Łączna zainstalowana moc z tej inwestycji to ok. 1,2 GW (blisko 80 turbin). A w kolejce czekają kolejne ogromne inwestycje, gdzie inwestorami są m.in. PGE i Energa, w sumie 19 projektów. Według rządowych założeń do 2030 r. moc zainstalowana w urządzeniach offshore będzie wynosić 5.9GW, a do 2040 r. 11GW. Planowany koszt całego programu morskiej energetyki wiatrowej to… 130 Mld zł.! Kwota zniewala, ale i zmusza nas do pytania czy nam się to opłaci. Czy koszty inwestycji i systemów wsparcia zostaną zrekompensowane rzeczywistą pracą i wydajnością turbin? W komunikacie rządowym wspomina się, iż kontrakty różnicowe przyjmują 100.000 godzin, jako parametr definiujący wsparcie przy max. 25-letnim okresie obowiązywania. To bardzo kosztowna operacja, pamiętajmy, na koszt nas wszystkich.

Przy okazji, słyszymy o planowanym 30-letnim terminie użytkowania przedmiotowych jednostek. Czy nie za optymistycznie? Jak wiadomo, obiekty morskie narażone są na większą ilość niekorzystnych czynników (by wymienić tylko sól morską) i realna żywotność instalacji może być krótsza. A biorąc pod uwagę, że 25 lat to max. okres wsparcia, to można śmiało założyć, że z przyczyn technicznych i ekonomicznych (patrzmy przykład niemiecki, gdzie po zakończeniu wsparcia farmę zamknięto) prawdziwy okres funkcjonowania urządzeń będzie krótszy, może nawet tylko kilkunastoletni.

130 miliardów w utopię?

Reasumując, trudno sobie wyobrazić, by Program Rozwoju Morskich Farm Wiatrowych był skazany na sukces. Owszem, operatorzy energetyczni raczej na tym nie stracą, ale my, obywatele? Te 130 miliardów mogłyby się stać znaczącym wkładem kolejnej elektrowni jądrowej. Jednostki wprawdzie z mniejszą mocą zainstalowaną, ale działającej co najmniej 60 lat przy znakomicie niższych kosztach bieżących i wytwarzającej rzeczywiście ekologiczną, czy jak kto woli, bezemisyjną energię. I pracującą właściwie w trybie ciągłym bez patrzenia czy wieje wiatr i świeci słońce. O tym, ile za te pieniądze moglibyśmy wybudować nowoczesnych elektrowni (i o jakich mocach) wykorzystujących paliwa kopalne, nawet nie wspomnę.

Tych obaw, zdaje się, nie podziela strona rządowa pracowicie wyliczając korzyści: dziesiątki tysięcy nowych etatów, rozwój lokalnego biznesu, nowe kompetencje dla przemysłu, PKB i oczywiście, jak zadekretowała Pani Minister, tani prąd. Tylko wiatr musi wiać. Bo przecież nad morzem ciągle wieje, więc chyba nie ma się co martwić. A jak nie będzie wiać? Wtedy mamy jednostki energetyczne oparte na tych „wstrętnych” paliwach kopalnych, one wiatru i słońca nie potrzebują.

I jeszcze jedno, czytając kolejne dokumenty rządowe, nie znalazłem odniesienia się do kwestii bezpieczeństwa i dbałości w tym kontekście o systemy obrony. Może gdzieś są, tylko ja na takie nie natrafiłem. Mam nadzieję, że tak jest, że kwestie te są również przedmiotem analiz i stosownych decyzji. O realności problemu przypominają nasi sojusznicy z północy i wrogowie ze wschodu.

Autor tekstu
Paweł Przychodzeń

Paweł Przychodzeń

prawnik, menedżer i ekspert w sektorze energetycznym, były wiceprezes PGNiG Termika (obecnie Orlen Termika).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Wyszukiwarka
Kategorie
Paweł Przychodzeń

Paweł Przychodzeń

prawnik, menedżer i ekspert w sektorze energetycznym, były wiceprezes PGNiG Termika (obecnie Orlen Termika).

blank
Pobierz artykuł w PDF
Czytaj więcej
blank